… Wielkość człowieka zależy też
i od wielkości jego przeżyć.
Przeżycia tworzą duchową sylwetkę;
im są głębsze, tym bardziej człowiek
zbliża się do obrazu Boga”.

Kard. S. Wyszyński

 

PODRÓŻ

   Do autobusu wsiadł młody człowiek i mocno się rozglądał. Usiadł obok jednej z naszych sióstr i wywiązała się rozmowa. W jej trakcie ujawnił on, że Bóg przestał dla niego istnieć, a wiara nie ma sensu… Wyjaśnił przy tym, dlaczego na początku tak się rozglądał: - Bo wie pani, już dwa razy zdarzyło mi się usiąść koło zakonnicy. Jedna to nawet krzyczała za mną, żebym się nawrócił, więc teraz, gdy wsiadam, to uważam, żeby nie zetknąć się z kolejną zakonnicą. Nie domyślał się nawet, z kim rozmawia.

   Rozmowa, jak wyznał, była mu potrzebna, bo skłoniła go do głębokiej refleksji. Można mieć nadzieję, że połączona z modlitwą sióstr zaowocuje powrotem do Boga. W tym przypadku habit nie byłby pomocny, dlatego w tej i w wielu innych sytuacjach potrzebne jest apostolstwo życia ukrytego sióstr bezhabitowych, jakie prowadzą m.in. siostry Tereski.

 

KONSTERNACJA

  W pociągu, do przedziału, w którym jechała bezhabitowa siostra zakonna, weszła grupa chłopców jadących na narty. Jednemu z nich zabrakło miejsca, więc stał w drzwiach i okazywał niezadowolenie. Chłopcy zachowywali się jakby byli "nakręceni" i opętani. Cały czas w rozmowach obrażali Maryję, Jezusa i czynili ironiczne aluzje do spraw wiary i Kościoła. Siostra już miała wyjść z tego przedziału, gdy stojący chłopak zapytał:  „Czy by się Pani przesiadła, gdybym znalazł gdzieś inne wolne miejsce”? – „Tak". Odpowiedziała. Wrócił zaraz i powiedział, że jest wolne tylko w jednym przedziale, ale niestety tam siedzi ksiądz i zakonnica. – „To bardzo dobrze się składa, bo ja jestem z tej samej branży!" Podkreśliła z mocnym naciskiem siostra. A w chłopaków jakby piorun strzelił, taka zapadła cisza, gdy siostra zakładała płaszcz i zabierała walizkę.

 

„POBOŻNA” RADA

  Miałam bardzo pobożną sąsiadkę, która zdawać by się mogło właściwie rozumiała sprawy Boże. Pytała mnie wielokrotnie, co zamierzam robić po studiach. Odpowiadałam wymijająco, gdyż nikomu dotąd się nie zwierzyłamz tego, że mam pragnienie życia zakonnego. Ale w końcu pomyślałam, że jej powiem prawdę o swoim powołaniu. Na pewno sąsiadka się ucieszy, że bliska jej osoba będzie służyć Bogu. I powiedziałam, że idę do zakonu, na co usłyszałam wręcz krzyk: „A broń Cię Boże”!

NIEWDZIĘCZNY?

  Rok temu zmarł dziadek mojej uczennicy. Odtąd codziennie odmawiała za niego dziesiątek różańca. Nawet gdy późno wróciła z dyskoteki, też nie opuściła tej modlitwy za dziadka.    

   W rocznicę jego śmierci, tuż przed snem przyszła jej taka myśl: „Nawet nie przyjdzie, nie podziękuje; żebym chociaż wiedziała, że moja modlitwa coś mu pomaga. Mógłby mi się choć przyśnić”. Z tym zasnęła i się nie pomodliła.    

   W nocy obudziło ją mocne szarpnięcie za ramię. Otworzyła oczy i usiadła na łóżku. Było zupełnie ciemno. A za chwilę poczuła, jak ktoś ją głaszcze po ramieniu. Ze strachu była tylko w stanie powiedzieć dwa razy: Dziadek odejdź, dziadek odejdź! I od razu odszedł, a ona wyskoczyła z łóżka cała drżąca i natychmiast zrobiła pobudkę rodzicom i siostrze.

 

OJ DANA, DANA NIE MA SZATANA?

  Będąc początkującą studentką, wracałam z odległego miasta do domu. Uciekł mi ostatni autobus, a zbliżał się wczesny zimowy wieczór. Zastanawiałam się, co robić. Zdecydowałam, że pójdę pieszo. Na skróty przez las będzie to tylko kilka kilometrów. Gdy minęłam zabudowania i spojrzałam w ciemną już przestrzeń lasu, ogarnęło mnie przerażenie. Wiedziałam, że nie wejdę tam za nic w świecie.

  W tym momencie przypomniałam sobie, że niedaleko mieszka starszy człowiek, znajomy moich znajomych. Pomyślałam, że poproszę go, aby mi pozwolił zostać do rana. Tak też zrobiłam. Oczywiście, zgodził się bez problemu.

  Miejsca było dość. Mieszkał sam, bo jakiś czas temu zmarła mu żona, a niedawno także teściowa. Jak dowiedziałam się później, owa teściowa, była kobietą wyjątkowo nieżyczliwą, do tego stopnia, że nie pozwoliła by ktoś wziął nawet jedno jabłko spod jabłonki. Pokój, w którym miałam przenocować, był zamknięty na klucz, ale nie zwróciło to w ogóle mojej uwagi. Byłam szczęśliwa, że nie muszę iść przez ten las. W tym pokoju był tapczan oraz wersalka, na której spała ta kobieta. Wybrałam do spania niestety wersalkę. I zmęczona szybko zasnęłam.

  W nocy cały czas śniły mi się koszmary, że przygniatają mnie wszystkie meble i ramy okienne, a ja je odpycham ostatkiem już sił. Umęczona, zbudziłam się ze snu. Wokoło było cicho i ciemno.

  I nagle poczułam, jak jakaś złośliwa potwornie siła, zaczyna mnie przygniatać i teraz nie dzieje się to już we śnie. Chciałam ją odepchnąć rękami, ale po raz pierwszy w życiu poczułam, że w ogóle nie mogę nimi poruszyć. Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam, bo usta miałam jakby sparaliżowane. Coś z potworną siłą nienawiści chciało mnie udusić. Czułam, że brakuje mi już tchu. Ogarnął mnie śmiertelny lęk. Zaczęłam wołać do Boga o ratunek. Modliłam się coraz intensywniej, ale nic to nie dawało. Zrozumiałam, że prowadzę walkę z siłą zła i że taki jest szatan. Wreszcie, czując, że tracę siły i on mnie zaraz pokona, zaczęłam w duchu krzyczeć do Maryi. Byłam pewna, że ona usłyszy i przyjdzie mi z pomocą. Polecałam jej także czyjąś potępioną duszę, tak jak mi przyszło na myśl.

  Tych „Zdrowaś Mario” wykrzyczałam chyba z tysiąc, i dopiero wtedy, paraliżująca mnie siła zaczęła słabnąć, jakby rozpływać się w powietrzu. Mogłam złapać oddech i się poruszyć. Natychmiast wyskoczyłam z tego łóżka, cała drżąca. Dygotały mi ręce, a serce waliło jak młotem. Zaczęłam po ciemku szukać w plecaku różańca. Trzymając go, wiedziałam, że Matka Boża jest ze mną. Wtedy to, pierwszy raz w życiu, w nocy, odmówiłam cały różaniec. 

  Do rana nie mogłam się doczekać. Gdy tylko usłyszałam, że gospodarz wstał, powiedziałam, że już wychodzę. Chciał mnie zatrzymać na śniadanie, ale odmówiłam. Zorientował się, że coś przeżyłam w nocy i powiedział: no patrz i ciebie też męczyła.– To Pan wiedział?! Prawie wykrzyknęłam nie mogąc mu wybaczyć, że pozwolił, bym przeżyła coś takiego! Bo porównując, to, co przeżyłam, wolałabym na kolanach przejść przez ten las.

 

W ZDROWYM CIELE ZDROWY DUCH?

   Pewnego mężczyznę od dłuższego już czasu bolało kolano. Ból wciąż się nasilał, więc trwało poszukiwanie lekarstwa. Niestety, nic nie pomagało. Gdy mężczyzna dowiedział się, że może pomóc bioenergoterapia, nie zastanawiał się ani chwili, by skorzystać z tej metody, choć słyszał, że Kościół jest temu przeciwny, by człowiek otwierał się na energie niewiadomego pochodzenia.

   Po kilku seansach bioenergoterapeutycznych, ból ustał i kręcenie kolana przestało doskwierać. Wydawało się że wszystko jest w porządku. A jednak ustanie bólu fizycznego zrodziło w tym człowieku awersję do Kościoła, modlitwy i sakramentów świętych. Wręcz odrzuciło go od tego. W niedługim czasie rodzina zaobserwowała niespotykane dotąd zachowanie. Otóż człowiek ten, mąż i ojciec rodziny, zaczął zrywać się gwałtownie i biec po druty, by je włożyć do gniazdka z prądem. Co jakiś czas tak robił. Żona i synowie z trudem go powstrzymywali. Gdy dochodził do siebie, mówił, że nie wie dlaczego to robi, po prostu słyszy w sobie taki gwałtowny nakaz.

   Rodzina drżała o jego życie. Codzienność stała się odtąd dla nich koszmarem. Zwrócono się w końcu o pomoc do egzorcysty. Rodzina dowiedziała się przy tej okazji, że „uzdrowienia” tego typu są pozorne. Szatan może przesunąć chorobę w inne miejsce, a nawet przenieść ją na innego członka rodziny, zwykle na dziecko, albo chorobę na jakiś czas zakryć. Sprawia tylko wrażenie uzdrowienia, ale zawsze korzystanie z innych mocy niż moc Boża, rodzi poważne konsekwencje duchowe. Zachoruje dusza.

   Proces wyciszania i uzdrawiania tego człowieka trwał prawie rok. Wewnętrzny nakaz, by się zabić, stawał się w nim coraz cichszy. Mężczyzna wyspowiadał się i kiedy wszystko w nim ucichło, stała się rzecz niesłychana – dawny ból kolana wrócił.

 

KTO PROSI, OTRZYMUJE

  Była sroga zima. Ksiądz chodził po kolędzie w bardzo rozległej wiejskiej parafii. Daleko pod lasem stała chatka, w której mieszkał samotny mężczyzna. Mówiono o nim, że nie przyjmie księdza, bo to zły człowiek i do kościoła nie chodzi. Nie ma co tam nawet zajeżdżać.

  Zawieja była tak wielka, że zasypało drogę powrotną. Woźnica zdecydował, że pojadą naokoło pod lasem. Gdy byli w pobliżu domu tego człowieka, połamał się zaprzęg. Naprawa wciąż się przedłużała, a ksiądz odczuł wręcz przynaglenie, by wejść do domu tego złego, jak mówiono, człowieka. Kiedy wszedł, zastał go umierającego. Księdza powitał słowami: „O jak ja Pana Boga prosił, żebym mógł się przed śmiercią wyspowiadać”. 

 

ZA WYSOKIE PROGI

   Któregoś dnia szły przede mną trzy dziewczynki, z przedszkola albo z zerówki. Prowadziły dość głośną i ożywioną rozmowę o przyjęciu urodzinowym jednej z nich. Mała jubilatka tłumaczyła pozostałym kogo nie zaprosi do siebie i dlaczego. Argumenty, które podawała do dziś jeszcze dźwięczą mi w uszach… np. Ani nie zaproszę, bo co ona może mi przynieść, jej tata mało zarabia, a Kasia nie pasuje do nas, bo nie ma modnych ubrań… Izy też nie, bo ma małe mieszkanie i jej mama nie zrobi takiego przyjęcia jak moje…

NAGRODA

  Pewien kapłan od jakiegoś już czasu przeżywał kryzys i spore zmęczenie w swojej posłudze. Czuł się bardzo utrudzony codziennymi obowiązkami na parafii, a zwłaszcza wielogodzinnym spowiadaniem.

  Pewnego dnia poczuł, że naprawdę potrzebuje odpocząć, i choćby na pół dnia gdzieś wyjechać. Wsiadł na motor i wyruszył odwiedzić swoich rodziców, choć do domu miał ponad 100 km. Po drodze zatrzymał się na chwilę przy jednym z kościołów, aby go sfotografować. Gdy tak podziwiał architekturę, zobaczył go ksiądz proboszcz tejże parafii i przywitał go słowami: Ty mi po prostu z nieba spadłeś. Bardzo potrzebuję kogoś, kto by teraz pospowiadał, bo nie ma komu, a są ważne uroczystości i takie kolejki. Ksiądz zaczął się tłumaczyć, że jest w drodze i zmęczony, a nawet nie ma sutanny. Ale proboszcz bardzo nalegał, a sutannę przyniósł swoją i księdza wręcz w nią ubrał. Była przynajmniej dwa razy za duża. No i cóż było robić, to przed czym uciekał, spotkało go po drodze. Dał się uprosić i usiadł do konfesjonału i długo spowiadał.

  Gdy skończył i zamierzał już wyjść, podszedł do niego pewien człowiek i powiedział tak: Muszę to księdzu powiedzieć, że mi ksiądz dziś uratował życie. Nie wiem jak mam dziękować księdzu za tę spowiedź...

  Po tych słowach całe zmęczenie, kryzys, poczucie jakiegoś ciężaru całkowicie odeszło, jakby ktoś je zdjął z pleców księdza i w jednym momencie przywrócił mu całe siły duchowe i fizyczne zarazem. Z jakąż lekkością i radością serca powracał teraz ksiądz do swoich parafian.

 

PRZECZUCIE DZIECKA

  Było to na początku II Wojny Światowej, kiedy kilku mężczyzn, aby ocalić własne życie przed Okupantem, ratowało się ucieczką. Przemieszczali się od wioski do wioski, ukrywali się w lasach, z dala od zabudowań. Pewnego dnia nie udało im się uniknąć spotkania z wrogiem. Znaleźli się w pułapce. Padła salwa z karabinów. Jeden z nich został ciężko ranny. Pozostali cudem uniknęli śmierci. Sądząc, że ich kolega nie przeżył, ruszyli dalej. Musieli szukać innego schronienia. Ranny, na wpół przytomny pozostał sam w polu.

  Ci, którzy przeżyli wrócili do swoich domów. Smutną wiadomość o śmierci kolegi przekazali jego rodzinie. Żona jednak nie mogła w to uwierzyć. Mijały dni i tygodnie, a ona wciąż czekała i miała nadzieję, że mąż wróci. Jedyną jej pociechą i radością była córka.

  I tak powoli mijał kolejny miesiąc w bólu i niepewności, w biedzie i w osamotnieniu. Pewnego razu córeczka, która miała ponad rok, stanęła przy drzwiach i próbując rączkami dostać klamki, zaczęła wołać: tata, tata idzie… Jej buzia promieniała radością. Jednak do drzwi nikt nie zapukał, nikt nie przyszedł. Kobieta była zdziwiona zachowaniem dziecka. Minęło kilka dni od tego faktu. Któregoś wieczoru niespodziewanie ojciec wrócił. Wielka radość nie trwała długo. Dwa miesiące później dziewczynka zmarła.

 

CO BY TO BYŁO?

  Kończyła się wojna. Z jednej wsi na froncie było razem siedmiu mężczyzn. Gdy byli w drodze powrotnej wybuchła bomba. Ten, który szedł ostatni został całkowicie zasypany. Pozostali doszli do siebie, ale nie chcieli ruszyć w drogę bez kolegi, na którego czekała żona i trójka małych dzieci. Długo szukali i wołali ale na nic się to nie zdało. Po ich koledze nie było śladu. Wtedy pomodlili się za niego i po powrocie przekazali jego żonie smutną wiadomość, że jej mąż nie przeżył.

  Kobiecie było bardzo ciężko samej pracować i wychowywać dzieci. Po sąsiedzku mieszkał mężczyzna, który kiedyś ubiegał się o rękę tej kobiety. Teraz, po śmierci rodziców, był sam i raz po raz proponował wdowie małżeństwo. Zapytała o radę księdza, bo przecież nie miała świadectwa zgonu swego męża. Okazało się, że zeznanie pod przysięgą sześciu kolegów z frontu wystarczy. Gdyby mąż żył do tej pory dawno już by wrócił.

  Wkrótce więc miał odbyć się ślub. Kobieta jednak miała cały czas jakiś niepokój, jakby nie wierzyła, że mąż nie żyje. Dzieci pytały wciąż o tatę. A nieoczekiwane wydarzenia wciąż przesuwały datę ślubu.

  Mieszkała w tej miejscowości kobieta, do której wiele osób chodziło po radę. Była znana w okolicy jako świątobliwa niewiasta o wielkiej mądrości. Niektórzy zaś przezywali ją wróżką, choć nie wróżyła ani nie brała za nic pieniędzy. Do niej też udała się po radę owa wdowa. Miała za kilka dni przyjść jeszcze raz, więc przyszła. Wtedy usłyszała, żeby nie wychodziła za sąsiada, bo jej mąż nie zginął ale idzie do domu. W przybliżeniu określiła nawet czas, kiedy dojdzie. I dokładnie tak się stało. Co by było, gdyby ślub się odbył?

 

KTO UFA BOGU NIE DOZNA ZAWODU

  W kwietniu 1943 roku zostało wywiezionych do obozu hitlerowskiego w Oświęcimiu sześciu chłopców z pewnej wioski. Wśród nich był mój sąsiad, który przez wiele miesięcy ciężko pracował przy budowie drogi. Opowiadał, jak trudno było przetrwać ten czas. Często głodny, wycieńczony, sponiewierany. Za całodzienny posiłek musiało wystarczyć: na śniadanie pół kromki chleba i trochę czarnej kawy, a na obiad zupa, najczęściej z brukwi (nieraz z robakami). Paczki żywnościowe, które otrzymywał od rodziców nigdy do niego nie docierały. Niemcy wszystko zabierali.Każdy kolejny dzień przeżywał w wielkim strachu przed krematorium.

  Jedynie wiara w Boga Miłosiernego pozwoliła mu zachować godność człowieka i dawała nadzieję. Codziennie z ufnością kierował słowa błagalnej modlitwy o ratunek, o przetrwanie.

  W baraku spał na pryczy razem z innym więźniem. Pewnego dnia, wcześnie rano, grupa Niemców na czele z Kapo, zaczęła po kolei ściągać z posłania tych, przeznaczonych do komory gazowej. Kapo podszedł również do ich pryczy i zaczął budzić pierwszego z brzegu, ale widząc, że ten nie żyje, nie ruszył już drugiego. Tego dnia uniknął śmierci. Przetrwał obóz. Potem jeszcze został wywieziony na roboty do Niemiec, skąd dopiero jesienią 1944 roku wrócił do kraju.

 

RADA DOBREGO CZŁOWIEKA

  W czasie okupacji hitlerowskiej, w 1942 roku, jako młoda dziewczyna, zostałam razem z innymi mieszkańcami mojej miejscowości zabrana w transporcie do Warszawy. Tam mieliśmy stanąć przed komisją, która miała rozstrzygnąć, kogo wywieźć do Niemiec na roboty. Przyczynił się do tego jeden Polak, który był na usługach Niemców. To on zaproponował mi uwolnienie w zamian za pewne usługi. Nie skorzystałam z jego propozycji. Zdałam się na Opatrzność Bożą.

  Kiedy stanęłam przed komisją, w której między innymi był lekarz polski i niemiecki, byłam mocno wystraszona. Poczułam ogromny lęk, że być może nie wrócę już nigdy do rodziny, do kraju. Tymczasem polski lekarz zadał mi pytanie: Czy jestem z przymusu czy na ochotnika? Odpowiedziałam, że zostałam przymuszona. Wtedy on dyskretnie zaczął mnie pouczać, jak mam się dalej zachować, jak tłumaczyć, abym uniknęła wyjazdu. Jego rady okazały się skuteczne. Po przejściu przez wywiad komisji zostałam zwolniona i wróciłam szczęśliwie do domu.

  Jak długo żyć będę, nie zapomnę tego człowieka, który przyszedł mi wówczas z pomocą. Nie znam nawet jego imienia, ale w modlitwie zawsze o nim pamiętam.

PROŚBA PIĘKNEJ PANI ?

  Anna, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, a było to przed I Wojną Światową, często pasała krowy na pobliskich łąkach przy lesie. Pewnego dnia, gdy wracała, zobaczyła na drodze piękną panią, idącą od przydrożnej kapliczki w jej kierunku. Nieznajoma zatrzymała się przed nią i wskazując na kapliczkę powiedziała: Dziewczynko powiedz ludziom tamtej wsi niech poprawią kapliczkę i niech tam odmawiają różaniec. Po tych słowach poszła dalej, ale kiedy Ania obejrzała się, już jej nie było widać na drodze. Jeszcze długo patrzyła, myśląc, że może pani się schowała w zboże i zaraz wyjdzie na drogę. Ale pięknej pani już nie zobaczyła.

  Tymczasem krowy same wróciły do obory, co zaniepokoiło rodziców dziewczynki. Na szczęście wróciła i Ania. Opowiedziała mamie o tym, co zobaczyła w drodze. W niedzielę, po Mszy św. kobieta przekazała tę wiadomość ludziom z tej wsi, o której wspomniała Pani. Mieszkańcy spełnili tę prośbę. Odremontowali kapliczkę i zaczęli gromadzić się tam na wspólny różaniec.

  Po latach, jak się później okazało, Anna poślubiła mężczyznę, którego przodkowie zbudowali tę kapliczkę na własnej ziemi. Było to wotum w podziękowaniu Maryi Niepokalanej za ocalenie od śmierci dwóch synów, gdyż trzej pozostali synowie jednej nocy zmarli na zakaźną chorobę.

  W czasie II Wojny Światowej Niemcy rozstrzelali prawie wszystkich mężczyzn z okolicznych wiosek, a jedną wieś nawet spalili. Tylko mieszkańcy tej wspomnianej wsi zostali ocaleni. Z niewiadomych powodów nie wykonano rozkazu i pozwolono im wrócić do domów. Radość była wielka. Odczytano to jako pomoc i obronę Matki Bożej, która już na zawsze wpisała się w dzieje tego ludu. 

 

W RÓŻAŃCU OCALENIE

  W czasie II Wojny Światowej, dwóch moich braci zostało wywiezionych na roboty do Niemiec. Antoni został zabrany z drogi, kiedy wracał do domu. Przez dłuższy czas, nie wiadomo było, co się z nim dzieje, czy jeszcze żyje, czy jest w Polsce? Codziennie z rodziną modliłam się za niego. Dopiero po trzech miesiącach otrzymaliśmy list, w którym pisał, że jest w Niemczech. Odetchnęliśmy z ulgą i dziękowaliśmy Panu Bogu, że Antoś żyje.

  W niedługim czasie, Dominik, mój drugi brat, również wyjechał do przymusowej pracy do Drezna. Przed odjazdem otrzymał od mamy różaniec, z prośbą, aby go codziennie odmawiał. Matka Boża cię ocali, mówiła wielokrotnie. Pod koniec wojny Drezno zostało zupełnie zniszczone przez bombardujące samoloty. Niewielu ludzi wówczas ocalało. Przez dwa tygodnie, dniem i nocą, co 15 minut, przelatywała nad miastem eskorta samolotów. Dominik wraz z innymi mieszkańcami przez ten czas ukrywał się w piwnicy. Odchodził w kąt i wyciągał z kieszeni biały różaniec. Na ten widok, także inni gromadzili się przy nim, jakby instynktownie wyczuwając w różańcu ocalenie. Modlitwa połączyła ich, niezależnie od wyznania czy narodowości. Na ich podwórze spadło 16 bomb. Zniszczenia były ogromne, ale mieszkańcy ocaleli.

 

„MIĘDZY ZIEMIĄ A NIEBEM”

  Pewnego dnia, jak zwykle, przygotowywałam obiad, i kiedy w południe usłyszałam bicie dzwonów, zaczęłam odmawiać Anioł Pański. Mój mały synek zdążył właśnie zasnąć, więc mogłam w ciszy i skupieniu oddać się modlitwie.

  Doświadczyłam wówczas czegoś niezwykłego. W jednym momencie świat przestał istnieć. Poczułam jak ogarnia mnie jakaś mgła, trudno to wyrazić. Moją duszę przepełniła ogromna radość, doznałam wręcz zatopienia w tej radości. Odczułam całą sobą: miłość, dobroć, pokój. Pragnęłam, aby tak już pozostało na zawsze.

  Wtedy jakiś wewnętrzny głos powiedział: Wracaj! Odpowiedziałam, że nie chcę wracać i wtedy usłyszałam płacz mojego dziecka. To przywróciło mnie do rzeczywistości. Poczułam inny świat: pustkę, nicość. Ogarnął mnie smutek i żal. 

  Nie umiem określić jak długo trwało to cudowne doświadczenie. Czas jakby przestał istnieć. Nic wówczas nie widziałam, ani nie słyszałam, nawet pobrzękujących na kuchni garnków. Tak bardzo chciałabym zatrzymać tamte szczęśliwe chwile.

 

ZA GŁOSEM SERCA I SUMIENIA

  W pewnej parafii odbywały się misje święte. Mieszkańcy udawali się licznie do kościoła. Również pewna rodzina wybierała się na nabożeństwo. Ojciec, matka i córka wyszli z domu, zostawiając śpiącego kilkuletniego chłopca pod nadzorem sąsiadki. Jednak sumienie matki nakazywało wręcz, aby wróciła do domu i zabrała dziecko ze sobą. Zawróciła więc z powrotem i wzięła synka do kościoła.

  Była piękna, słoneczna pogoda. Nic nie zapowiadało burzy, a jednak, kiedy prawie wszyscy byli w kościele, rozszalała się nawałnica. Co raz było słychać grzmoty, wiatr zaczął mocniej wiać. Rozpadało się na dobre. Parafianie nie kwapili się do wyjścia, czekając, aż burza minie. Tymczasem piorun uderzył w drzewo, które w mgnieniu oka się zapaliło, a następnie w szybkim tempie ogień zaczął się rozprzestrzeniać na stodoły, obory i domy. Pożar ogarnął dosłownie wszystko. Nie było czasu na ratowanie dobytku. Wracający z kościoła ludzie widzieli już tylko dopalające się zgliszcza. Żal było wszystkiego, ale jaka byłaby rozpacz, gdyby w pożarze zginęli ludzie?  Jeden z mężczyzn tylko tak powtarzał: „Tu mnie Panie pal, tu mnie siecz, abyś w wieczności mnie zachował”.

ŻARTY SIĘ SKOŃCZYŁY

  W pewnej wiejskiej parafii odbywało się poświęcenie pól. W porannej procesji, uczestniczyła niewielka grupa ludzi, zaś na popołudniową Mszę świętą do kościoła udały się tylko dwie osoby, z tzw. kolonii.

  Mijając zapracowanych ludzi, słyszeli, jak sobie z nich żartowano, mówiąc: „a niech idą najpobożniejsi”. Widocznie dla nich praca była ważniejsza.

  Za niedługi czas, po tym wydarzeniu, nad wioskę nadciągnęła burza z gradobiciem. Uprawy zostały doszczętnie zniszczone. Nie było co zbierać. Ale jakież zdziwienie zapanowało wśród mieszkańców, gdy zobaczyli, że część pól, jakby linią oddzielone, nie zostały przez grad naruszone. To były pola tych, którzy nie żałowali czasu dla Pana Boga.

  Co niektórym mina mocno zrzedła. Od tamtej pory już nikt nie ośmielił się żartować z pobożności.

 

W PODRÓŻY

   Pewna kobieta udała się w daleką podróż, by odwiedzić rodzinne strony. W oczekiwaniu na pociąg otrzymała wiadomość, że plany się zmieniły i musi radzić sobie sama w dalszej podróży, bo nie ma kto odebrać ją z dworca. Nie czując się najlepiej, martwiła się, jak sobie poradzi z bagażem i w ogóle z tym, jak dojedzie jeszcze kilkanaście kilometrów od stacji, ale ufając Bożej Opatrzności ze spokojem podjęła podróż.

  Wybrała przedział na chybił trafił i zajęła wolne miejsce. W czasie rozmowy z podróżującymi dowiedziała się, że jeden z panów jedzie do tego samego miasta, ale nie jest pewien gdzie wysiąść, gdyż nie był w Polsce od prawie 20 lat. Kobieta wyjaśniła, że wcześniej uprzedzi o zbliżającej się stacji, bo też tam wysiada. Mało tego, w trakcie dalszej rozmowy, okazało się, że pan jedzie jeszcze dalej, dokładnie w tym samym kierunku. Na dworcu czekał już na niego samochód znajomych, którzy wyjechali po gościa z zagranicy. Oczywiście znalazło się miejsce i dla towarzyszki podróży, która ucieszyła się tym niezmiernie, że może dojechać prawie „pod sam dom”.

 

NIE MA PROBLEMU, BY BÓG ROZWIĄZAĆ NIE MÓGŁ

  Syn pewnego urzędnika komunistycznego, postanowił wstąpić do Wyższego Seminarium Duchownego. Jednak z tego nie był zadowolony jego ojciec, bojąc się o utratę posady. Zaczął mu wygrażać i straszyć, że skończy ze sobą, albo z nim. Kandydat nie zdawał sobie sprawy, co mogłoby nastąpić. Jednak wiedziony łaską powołania potajemnie przywiózł dokumenty do seminarium, wbrew woli ojca. Chciał je złożyć, ale rektor po wstępnej rozmowie, kiedy dowiedział się o jego sytuacji rodzinnej, poradził mu, aby wrócił do domu i zgłosił się za rok. Tą wiadomością nie był pocieszony. Jeśli będzie taka wola Boża, to problem sam się rozwiąże – usłyszał słowa kapłana.

  I rzeczywiście stało się tak, że ojciec tego chłopaka zmarł w ciągu roku. Wówczas mógł ze spokojem opuścić dom. Już nikt nie stał mu na drodze do realizacji powołania kapłańskiego.

 

I CO MI SIĘ STAŁO?

  W pewnej miejscowości, stał przy drodze drewniany krzyż, na którym była zawieszona mała kapliczka z obrazem Matki Bożej Częstochowskiej. Po odnowieniu tego obrazu, schodziły się tam kobiety i wspólnie odmawiały różaniec.

  Kiedyś przyszedł pod ten krzyż, z małą drabinką, miejscowy komunista, i białą farbą olejną zamalował cały ten obraz. Kobiety tam modlące się mówiły do niego: „Kara Boża spotka Pana, za to, co Pan zrobił”. Lecz on, schodząc z drabiny, powiedział z ironią: „I co mi się stało? Nic”.

  Dokładnie za rok, w ten sam dzień, tenże komunista jechał na pole po zboże. Wsiadając na drabiniasty wóz, upadł na wystające drągi i przebił sobie brzuch. Nawet nie dowieziono go do szpitala. Zmarł w drodze. I jeszcze jego ciało o mało co się nie spaliło, bo świeca przechyliła się i wpadła do trumny.

OPATRZNOŚĆ CZUWAŁA

  Trzyletnia dziewczynka wyszła na drogę, chcąc dołączyć do starszego rodzeństwa, które już było daleko od domu w drodze do swojej krewnej. Dziecko zeszło na inną drogę i trafiło do pobliskiego lasu. Po powrocie starszych dzieci rodzice zorientowali się, że ich małej siostry z nimi nie było. I nikt jej nigdzie nie widział. Zgłosili fakt na policję i do radia. Wojsko i policja dokonały przeszukania całej okolicy i lasu, ale bez rezultatu.

  Rodzina trwała w nieustannej modlitwie. Jeden różaniec kończyli, a drugi zaczynali. Zamówiono również Mszę świętą w intencji odnalezienia dziewczynki. Pod koniec drugiego dnia, babcia powiedziała: „Pewnie już się nie znajdzie nasze dziecko”, ale matka odpowiedziała z przekonaniem: „A ja jeszcze mam nadzieję, bo Matka Boża szukała Jezusa przez trzy dni, a my dopiero dwa”. I rzeczywiście, w niedzielę rano, dziecko doszło do innej wsi położonej najbliżej lasu i usiadło na schodach domu pewnej rodziny. Ci znali sprawę z telewizji i od razu powiadomili rodziców dziecka i policję. Zawieziono dziewczynkę na obserwację do szpitala. W jej ciele znaleziono 26 kleszczy. Była też strasznie pogryziona przez mrówki i komary. Ku wielkiemu zdziwieniu lekarzy dziecko nie dostało żadnego zakażenia, ani nawet gorączki.

  Matka dziecka mówiła wszystkim, że to dzięki modlitwie, ich córeczka była cały czas pod opieką Maryi, i dlatego nic się jej nie stało.

 

DRWINY Z KRZYŻA

   Był Wielki Piątek. Robotnicy śpiesznie udawali się z fabryki do swoich domów. Ale trzech wstąpiło po drodze do pobliskiej restauracji. Jeden z nich zamawiał wódkę i kiełbasę. Drugi powiedział do niego: „Zamów śledzia, nie kiełbasę. Dziś jest Wielki Piątek. I Krzyż wisi na ścianie”.

   Wówczas zamawiający zdjął z głowy czapkę i zawiesił na krzyżu, mówiąc: „To niech się na nas nie patrzy”. W czasie spożywania kiełbasy, naraz ten człowiek zaczął krzyczeć: „Ja was nie widzę! Ja nic nie widzę”! W jednym momencie stracił wzrok, tak, że koledzy musieli zaprowadzić go pod rękę do domu. Wzroku nie odzyskał już do końca swego życia.

 

DIABELSKA "WDZIĘCZNOŚĆ"?

   Pewien mężczyzna, miłośnik wycieczek rowerowych, wybrał się w niedzielne popołudnie na przejażdżkę. Po drodze mijał mały kościółek. Zatrzymał się tam, jak robił to zazwyczaj, aby przy krzyżu odmówić dziesiątek różańca. Tym razem nie było warunków do modlitwy. Pod krzyżem zauważył wydeptaną trawę, puste butelki po winie i piwie oraz niedopałki papierosów.

   Chciał od razu to uprzątnąć, ale nie miał nic przy sobie do zabrania śmieci. Postanowił więc, że jutro tu wróci i pojechał do domu. Jednak nie mógł tego uczynić w kolejne dni, bo ciągle zatrzymywały go pilne sprawy. Dopiero po trzech dniach udało mu się tam dojechać i posprzątać wokół krzyża.

   Kiedy wracał z powrotem, nagle, chociaż pogoda była słoneczna i bezwietrzna, zerwał się bardzo silny wiatr. Oszołomiony tym nagłym porywem wiatru aż zamknął oczy, czując na ciele zimne dreszcze. Omal nie spadł z roweru, próbując utrzymać równowagę. Poczuł jakby jakaś niewidzialna siła mocowała się z nim, chcąc go zrzucić na ziemię. Na szczęście tylko czapka wylądowała na drodze. Trochę się przestraszył. Nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale przeżycie było tak silne, że ma je do dzisiaj żywo w pamięci.

 

BEZPIECZNY KRĄG

   Było to w latach 70-tych. Młoda dziewczyna wracała z pracy do domu, później niż zwykle, bo zatrzymały ją pilne obowiązki. Była piękna, księżycowa noc. Droga, którą chodziła codziennie, była widoczna. Do domu było już niedaleko. Przechodziła akurat obok terenu ogrodzonego kolczastym drutem (dawniej w tym miejscu był wybieg dla zwierząt).

   W pewnym momencie, zauważyła za ogrodzeniem olbrzymiego czarnego psa, z wpatrzonymi w nią błyszczącymi ślepiami. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że pies z olbrzyma zaczął się stawać coraz mniejszy, aż w końcu tak zmalał, że swobodnie mógł przejść pod ogrodzeniem i znów stał się wielki, przerażający. To działo się tak szybko, że dziewczyna nie zdążyła nawet zrobić kroku naprzód. Zdrętwiała ze strachu. Była już pewna, że to zły duch. Nie było mowy o ucieczce, nie wiedziała co robić. Pomyślała tylko: Gdybym miała poświęconą kredę, i w tym momencie, w myśli obrysowała się święconą kredą, pamiętając słowa swojej mamy: Poświecona kreda chroni nas od dostępu złych duchów. Zły, nie atakując, powoli obszedł ją tylko wkoło w pewnej odległości, aż ziemia mocno zadudniła pod nim. Po czym znów stając się mały, wrócił w to samo miejsce, z którego wyszedł i zniknął.

  Wtedy dopiero dziewczyna mogła poruszyć się z miejsca. Wstąpiło w nią tyle energii i siły, że w ciągu kilku chwil pokonała kilometrową trasę do domu. Na drodze czekała już na nią zaniepokojona mama.

„POLACY CZY POLSZEWIKI?”

  Pamiętam pewne zdarzenie ze ściganiem mojego wujka przez służbistów władzyludowej. Otóż mężczyźni, którzy byli w partyzantce w czasie okupacji hitlerowskiej, gdy wkroczyli sowieci, wypierając armię niemiecką – zostali wcieleni w szeregi wojska ludowego. Jednak prawie wszyscy przy nadarzającej się okazji uciekli z wojska i wrócili do swoich oddziałów, które teraz miały się zmagać z drugim okupantem – z sowietami. Ci „uciekinierzy” byli ścigani przez „resorciaków”, czyli wojskowych służalców nowego reżimu.

  Pewnego dnia przyjechały te „kanarki” (tak ich też nazywano) zimową porą, jeszcze przed świtem, do domu wujka, gdzie zastali moją babcię i najmłodszą jej córkę. Wujka oczywiście nie było. Ukrywał się w innych miejscach. Bez ustanku krzyczeli: Gdzie syn? Babcia odpowiadała, że poszedł do wojska i nie wie, gdzie teraz jest. Wtedy zaczęli ją okrutnie męczyć. Jej ręce wkładali we drzwi i trzaskali. Na szczęście palców nie poodcinali tylko połamali. Babcia dalej nie odpowiadała na pytania gdzie syn.

  Jeden z tych złoczyńców powiedział: Starej nie zabierajmy, tylko tę młodą. Kiedy usłyszała to ciocia w drugim pokoju, wyskoczyła przez okno w nocnym stroju i boso pobiegła z pół kilometra do swojej siostry, mojej mamy. Ale nie weszła do nas, lecz do sąsiadów, gdyż obawiała się, że i u nas będzie rewizja. I tak było. Mojej mamie też wkładali ręce we drzwi, które były w zimie tak spęczniałe, że się nie zamykały, więc palców nie połamali, tylko posiniaczyli. Ojca mego straszyli, że zastrzelą, jak nie powie, gdzie jest szwagier. A ojciec im powiedział: Jeśli macie takie prawo to strzelajcie.

  Kiedy w domu babci spostrzegli, że ciocia im umknęła, zabrali babcię, przywiązali do sań i ciągnęli do końca wioski. Oczywiście babcia po paru krokach upadła, ale to ich nie wzruszało i tak wlekli ją po śniegu, aż poza wieś na łąkę. Jednocześnie strzeli jej nad głową mówiąc, że ją zabiją, jeśli nie powie gdzie jest syn. Kiedy zatrzymali się na tej łące, babcia powiedziała do nich: Syneczkowie moi, czy nie jesteście Polakami, mówicie po polsku... Wtedy jakaś struna odezwała się w ich duszy i puścili babcię odwiązując od sań.

 

ŚLADY W DUSZY

  Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa, bardziej zapamiętane, dotyczą II Wojny Światowej. Zapisały się one w mojej duszy jakimś smętnym i bojaźliwym nastrojem, który do dziś dominuje w moim życiu, chociaż wewnętrznie jestem bardzo szczęśliwy. Pamiętam, jak moja Mama powiedziała: Janek, pójdziemy do spowiedzi, bo może zginiemy w czasie tej wojny. Wkrótce nadciągnęły od południowego wschodu wojska sowieckie w pogoni za wojskiem niemieckim i rozpoczęła się okropna kanonada z czołgów i armat.

  Pamiętam przeraźliwy dźwięk pocisków przelatujących nad naszym schronem. Wielkie przerażenie ogarnęło wszystkich, gdy do schronu zajrzał jakiś sowiecki wojskowy, ale zostawił nas w spokoju, może dlatego, że nie było mężczyzn. W okopie wszyscy nieustannie się modlili.

  Z wczesnych lat szkolnych nie pamiętam ani smutnych ani radosnych większych przeżyć. Dopiero w piątej klasie zdarzyła mi się przykra sytuacja. Będąc szkolnym sklepikarzem zgubiłem przy pasieniu krów, na ugorze, bardzo mały kluczyk do szafy z przyborami szkolnymi. Uczniowie poskarżyli się nauczycielom, że nie chcę im otwierać sklepiku. Zapytany przez nauczycielkę, odpowiedziałem, że kluczyk został w domu. Wysłany po ten kluczyk, idę i płaczę, bo wiem, że go zgubiłem i niemożliwe będzie odnalezienie.

  W domu mama i ciocia, widząc moje łzy z miejsca zaczęły wraz ze mną na klęczkach gorąco błagać św. Antoniego, niezawodnego Patrona od rzeczy zagubionych. I kazały mi iść na to pastwisko szukać kluczyka, bo św. Antoni mi go wskaże. Rozpocząłem więc na kolanach przeszukiwanie tego ugoru, i nagle dostrzegłem w trawie ten mały kluczyk. Był to pierwszy cud za przyczyną św. Antoniego w moim życiu. Ile ich było po tym, trudno zliczyć.

  Z czasów sztubackich wspomnę, nawet z dumą, jeszcze jedną sytuację, jaka nie ominęła też wielu moich kolegów. Dyrektor szkoły, bardzo prawy człowiek, często otrzymywał z UB nakaz, aby niektórzy uczniowie stawili się po lekcjach w tym urzędzie. Przyszło to i na mnie. Głodny i zmęczony stawiłem się tam. Kazano mi się przyznać, że chodziłem do jednego z kolegów słuchać radia Wolna Europa. A przy tym, wypytywano mnie, kto z rodziny należał do AK i WIN (był to już rok 1952). Wiedziałem, że mój wujek, brat mamy, należał do AK i WiN, ale się nie przyznałem, bo wiedziałem, jak służalcy nowego reżimu niszczą tych żołnierzy i torturują ich bliskich. Ponieważ nie odpowiadałem zgodnie z życzeniem, zamknięto mnie w jakimś ciemnym pomieszczeniu i kazano namyślić się i przyznać do zarzutów. Ta scena powtarzała się kilkakrotnie. Około północy wezwano mnie na konfrontację z tym kolegą, z którym słuchałem radia. Kolega stał zapłakany (może był bity) i powiedział do mnie: Przyznaj się, że słuchaliśmy tego radia. Na chwilę zdębiałem, ale wstąpił we mnie taki duch męstwa, że podniesionym głosem powiedziałem: Czy ja przychodziłem słuchać radia, czy odrabiać z tobą lekcje?! Powiedziałem to z takim naciskiem, że więcej już mnie nie pytano i zwolniono do domu. Jednak sprawa trafiła do sądu. 

 

OSOBLIWE WSPOMNIENIA SZKOLNE

  Niektóre wydarzenia z lat szkolnych, jeszcze po latach mnie wzruszają. Pamiętam jak przed wyjazdem do domu na święta Bożego Narodzenia, na stancję, gdzie mieszkałem, przyszedł późnym wieczorem ubowiec, pokazał pistolet i powiedział: Pójdziesz ze mną! Bez słowa protestu ubrałem się i wyszliśmy. Po drodze zabrał jeszcze mojego kolegę. Zaprowadził nas do budynku sądu, gdzie zastaliśmy grupę młodych ludzi. Trzymano nas w ciemnym pomieszczeniu, tak, że jeden drugiego nie mógł nawet zobaczyć. Po kilku godzinach spędzonych w niepewności, bez żadnych wyjaśnień kazano nam wracać do domu. To była próba zastraszenia młodzieży, która buntowała się przeciw komunistycznemu bezprawiu.

  W naszej klasie, do ZMP należał tylko jeden uczeń, który razem z nami wstępował przed lekcjami do kościoła na modlitwę. Trochę dziwiła nas jego postawa. Po wakacjach już go w naszej szkole nie było. Jak nam później powiedział wychowawca, nasz kolega przeniósł się do liceum w innym mieście, gdzie wraz z innymi należał do grupy sabotażu, która rozkręciła tory kolejowe przed sowieckim pociągiem i został aresztowany. Profesor chciał nas ostrzec przed angażowaniem się w dywersję.

  Również w innej szkole, w moim mieście, dochodziło do różnych incydentów. Uczniowie zniszczyli portrety przywódców komunistycznych. Zostali aresztowani i jednego z nich tak dotkliwie pobili, że nie dał rady przyjść do szkoły. Tymczasem ubowcy nie zważając na stan jego zdrowia, pod pretekstem dyscypliny pracy i nauki, przyjechali po niego do domu. Wyciągnęli go siłą z łóżka i zawieźli do szkoły.

  Za inne młodzieńcze wybryki, jak robienie karykatur na plakatach czy zdejmowanie portretów ze ścian działaczy stalinowskich byli najbardziej prześladowani uczniowie z klas starszych. Kiedyś jednego przyłapano i zaczęto bić po głowie. Ale ten zacisnął tylko mocno zęby, aby ich nie stracić. Jeden z bijących go tajniaków powiedział z kpiącym uśmiechem: Ty już nawet wiesz jak się zachować!

 

ZA PRAWDĘ SIĘ PŁACI

  Za redagowanie ulotek antykomunistycznych pewien uczeń z liceum w Parczewie został zatrzymany i aresztowany. Najpierw trafił na Zamek w Lublinie, gdzie razem z innymi więźniami przetrzymywany był w Baszcie. Więźniów było tak dużo w każdej z cel piętrowej Baszty, że brakowało miejsca do spania jednemu z nich. Ten, który nie mógł się położyć, stał przy małym okienku i wachlując koszulą próbował wentylować powietrze. A kiedy się zmęczył, budził następnego do wykonywania tej pracy i sam kład się na jego miejsce.

  Potem został przewieziony do więzienia w Chełmie Lubelskim. W Wigilię Bożego Narodzenia po badaniach został wrzucony do jakiegoś małego, ciemnego i obskurnego pomieszczenia pod schodami. Klucznik, zamykając za nim drzwi, powiedział: Szukaj tam siennika. Poza siennikiem ze zbutwiałą słomą nic więcej nie było. Ale dzięki niemu nie zamarzł na śmierć, bo był ubrany tylko w sportową koszulkę i spodenki.

   Po jakimś czasie otrzymał propozycję do wyboru, albo pojedzie pracować w kopalni albo zostanie w więzieniu. Nie mając już nadziei na wyjście z więzienia, chociaż był wątły i słaby, wybrał pracę. W kopali warunki były bardzo trudne. Odkuwając kilofem węgiel musiał stać niekiedy w wodzie, a na dodatek od góry kapała woda. Pewnego dnia, bardzo zmęczony, gdy już nie dał rady wrócić o własnych siłach do windy, rzucił się na jadący wagonik z węglem, uderzając głową w belkę stropową. Gdyby nie kask na głowie, byłby zginął. Przeżył na szczęście ten koszmarny czas w kopalni. Wrócił do domu, ukończył szkołę, zdał maturę i… wstąpił do seminarium.

OCALONA NA ŚWIADECTWO

  Po wojnie do mojej klasy przyszła nowa koleżanka Alinka, z którą siedziałam w jednej ławce. Przybyła do nas zza Buga. Była bardzo smutna i nieśmiała. Unikała towarzystwa innych dzieci. Po jakimś czasie dopiero zdradziła mi swoją smutną historię. Tam, gdzie mieszkała wraz z rodziną, było niebezpiecznie. Polskie, katolickie rodziny, były prześladowane przez bandy Ukraińców.

  Pewnego dnia, przed wieczorem, gdy mała 6-letnia Alinka bawiła się w ogrodzie, na podwórze wtargnęła jedna z grup bandytów, zaskakując mieszkańców domu. W całej wsi zrobiło się zamieszanie. Dziewczynka słysząc przerażające krzyki i płacz, przestraszyła się. Uciekła w głąb ogrodu i tam się ukryła. Nie miała odwagi pójść do domu. Zasnęła zapłakana ze słowami błagalnego westchnienia do Matki Bożej, do której codziennie się modliła.

  Rano, kiedy się przebudziła, panowała cisza, jakby nikogo nie było. Kiedy w końcu z lękiem weszła do domu, zobaczyła zamordowanych rodziców i rodzeństwo, leżących we krwi na podłodze. Przerażona z płaczem uciekła z powrotem do ogrodu. To były najtragiczniejsze chwile w jej życiu. Tego widoku nigdy nie zapomni. Obcy ludzie, którzy ocaleli w tej rzezi, odnaleźli Alinkę i zabrali ze sobą do Polski. Tutaj ją adoptowali jako swoją córkę.

 

RATUNEK PRZEZ SEN 

  Pewna mężatka mająca już czworo dzieci, zaszła w ciążę. Przeraziła ją ta sytuacja. Utrzymanie jeszcze jednego dziecka to wielki kłopot. Nie chciała go. Nikomu o tym nie powiedziała, nawet mężowi. Była mocno zdesperowana. Robiła wszystko, żeby je stracić, nie dokonując jawnej aborcji, pracowała ponad miarę, dźwigała ciężary, w nadziei, że to zaszkodzi dziecku.

  W międzyczasie, matce tej kobiety przyśniło się, że córka urodziła martwą dziewczynkę. Co miałby znaczyć ten sen? Zastanawiała się kobieta, która już wiele razy doświadczała niemal proroczych snów. Nawet przeszło jej przez myśl, że może córka jest w ciąży, tylko dlaczego nie podzieliła się z nią tą nowiną? Nie dawało jej to spokoju. W końcu wybrała się do córki i powiedziała jej o swoich wątpliwościach. Wówczas córka się rozpłakała i wyjawiła w końcu prawdę. Po szczerej rozmowie zmieniła swoje zamiary. Wspierana przez matkę kobieta pogodziła się z tą sytuacją. Pozwoliła dziecku przyjść na świat.

  Do dzisiaj jeszcze wyrzuca sobie, jak okrutnego czynu mogła się dopuścić. Gdyby nie interwencja matki, a właściwie interwencja Nieba, jak wielki i nie do naprawienia błąd mogła popełnić w życiu. Dzisiaj, po latach, patrząc na to niechciane dziecko, rozumie jak wielkie miłosierdzie Pan Bóg jej okazał. Z wielkim wzruszeniem wspomina słowa wiersza Ryszarda Siebersa, pt. „Niemy krzyk”:

Czy krzyk mój niemy mateczko, Do ciebie kiedyś doleci?Czy wspominasz swoje dziecko,Co nie zna innych dzieci? Czy moja radość zabrana,Uradowała twe serce?Czy wspominasz matko kochanaO mojej niewinnej męce? Cóż cię skłoniło mateczko,Że życie moje przerwałaś?Że nienarodzone dzieckoKatom w szpitalu oddałaś? Po latach matko kochana,Żal wedrze się do twej duszy,Gdy wspomnisz ból mi zadanyTen ból Twe serce skruszy. (…)

 

UPOMNIENIE PRZEZ SEN

  Panią Basię znajomi pamiętają jako osobę niezwykle wrażliwą na ludzkie sprawy i problemy, a jednocześnie bardzo pobożną i oddaną Kościołowi. Choć żyła samotnie, żyła dla innych. Mówiono nawet, że jest jak siostra zakonna.

  Nawet po swojej tragicznej śmierci nie przestała troszczyć się o swoich bliskich i nie tylko. Kiedy w rodzinie powstał konflikt pomiędzy braćmi, jednemu z nich przyśniła się i upominając go mówiła: Należy posprzątać i pozałatwiać sprawy. Innym razem zwróciła się z prośbą do brata: Poproś chłopców, niech pomogą mojej mamusi. Mężczyzna nie bardzo rozumiał, co to ma znaczyć? Ale na wszelki wypadek pojechał z dziećmi do matki. Okazało się, że starsza kobieta rozpoczęła jakieś prace remontowe w domu. Nie chciała nikomu zaprzątać tym głowy, więc sama zabrała się do pracy. W tej samej miejscowości żył pewien człowiek znany wszystkim z nałogu pijaństwa. Ale od jakiegoś czasu zniknął ludziom z oczu. Co się mogło stać? Jest chory, a może nie żyje? Dopytywali się ci, którzy najlepiej go znali. Jednemu ze znajomych zwierzył się mówiąc, że przyśniła mu się pani Basia. Nie powiedział, co usłyszał we śnie, ale słowa zmarłej okazały się na tyle skuteczne, że wyleczyły go z nałogu.


I JAK TU NIE WIERZYĆ W ANIOŁY?

  Dwie studentki wracały późnym wieczorem z zajęć przez park. Jedna już prawie go przeszła, a druga szła spory kawałek za nią. I tę drugą napadło dwóch młodocianych przestępców. W czasie szarpaniny, pierwsza obejrzała się i natychmiast wezwała policję. Sprawców napadu ujęto.

  W sądzie podczas przesłuchania zapytano tę, która zadzwoniła po policję: A dlaczego Ciebie nie napadli? Skąd mogę to wiedzieć, ich zapytajcie, odpowiedziała dziewczyna. Więc zapytano. Pierwszy powiedział: No, bo ta nie była sama. Ktoś z nią szedł. Drugi chłopak zapytany o to samo odpowiedział, że obok tej pierwszej dziewczyny szedł barczysty mężczyzna. Studentka bardzo się zdziwiła, tym, co usłyszała, gdyż naprawdę szła sama. Potwierdziła to również napadnięta dziewczyna. Kogo więc widzieli obaj przestępcy?

   Po długim zastanawianiu się dziewczyna wykrzyknęła: Wiem, wiem! Bo zawsze ilekroć wchodziłam w park, prosiłam mojego Anioła Stróża, aby był ze mną i mnie chronił. I jestem pewna, że to mój Anioł Stróż dał się im zobaczyć.

 ŚMIECHU WARTE?

  Kiedy przez czas jakiś wydawało mi się, że taka nędza jak ja, nie ma prawa dłużej zajmować podłogi w zakonie i szlochając, krzyczałam do Boga, pytając: Co mam robić?!

  Wtedy mój wzrok padł na leżące obok, otwarte Pismo Święte i na wytłuszczone tam słowa: "Trwać w powołaniu!"

  Ze szlochu automatycznie przeszłam do takiego śmiechu... że z radością do dziś zajmuję kawałek podłogi w naszym klasztorku.

 

PAN BÓG MA SWOJE SPOSOBY

  Pewna siostra zakonna, po kilku latach pobytu w klasztorze, postanowiła odejść. Myślała o tym już od dłuższego czasu, ale nie miała odwagi podjąć decyzji. Wahała się. Była wyczerpana fizycznie i psychicznie. Nie radziła sobie z trudnościami, które na nią spadły.

 W końcu pewnego dnia, przekonana o słuszności swojej decyzji, powiedziała: to koniec, odchodzę. Jednak, kiedy porządkowała swoje rzeczy, natrafiła na maszynopis starych konferencji. Wzrokiem ogarnęła przypadkowo jeden z tekstów i ze zdziwieniem przeczytała:

  Kto wie, ilu ludzi zbawi się, o ile ty tu wytrwasz w tym klasztorze. Może Bóg tak zarządził, że na świecie istnieje wielu, którzy mogą zostać zbawieni tylko przez twoją wierność swemu powołaniu. Musisz pamiętać o nich, gdy przyjdzie na ciebie pokusa opuszczenia zakonu. A prawdopodobnie przyjdzie taka pokusa odejścia. Pamiętaj o tych, co pozostali w świecie i liczą na twoją wierność Bogu. Może ich nigdy nie poznasz, dopóki nie zobaczysz ich w niebie…

  Została w klasztorze, utwierdzona w swoim powołaniu.

 

ZGUBIONY TELEFON

   W czasie urlopu nad morzem przytrafiła mi się niemiła przygoda. Po powrocie z plaży zauważyłam, że nie mam przy sobie telefonu komórkowego. W pierwszej chwili wpadłam w panikę. Ale zaraz potem pomyślałam o św. Antonim, którego już nie raz prosiłam o pomoc w takich sytuacjach. Wyszłam więc szybko na poszukiwania, modląc się z nadzieją w duchu, że odnajdę cenną dla mnie rzecz.

   Przeszukałam dokładnie miejsce na plaży i ścieżkę prowadzącą na kwaterę. I nic. Nigdzie nie było mojego telefonu. Zawróciłam więc z powrotem. Pomyślałam tylko, że jeśli telefon dostał się w czyjeś ręce, to go już nie odzyskam.

   Ale w pewnym momencie dostrzegłam mężczyznę, który wyraźnie kierował się w moją stronę. Emanowała od niego pozytywna, dobra energia. Z jego twarzy biła jasność, która wręcz mnie przeniknęła. Poczułam się przez chwilę tak, jakbym stanęła oko w oko z widzialnym Aniołem. To mnie mocno dotknęło. Starszy, dystyngowany pan, wyciągał coś z kieszeni marynarki. Po chwili zobaczyłam w jego dłoniach mój telefon. Mężczyzna podając mi go, powiedział:

 - Pani go szukała?

 - Tak. Odpowiedziałam. A skąd pan wie, że telefon należy do mnie?

 - Obserwowałem, jak wcześniej pani czegoś szukała na drodze. Więc już nie miałem wątpliwości, że należy on do pani.

   Byłam bardzo mile zaskoczona tą sytuacją. Pragnęłam wyrazić swoje podziękowanie.

 - W jaki sposób mogę się Panu odwdzięczyć, jak mam dziękować? Zapytałam.

 Ale pan ze skromnością w głosie odpowiedział tylko tyle:

 - Proszę się za mnie pomodlić. To będzie najlepsze podziękowanie. I odszedł.

  Byłam wzruszona jego postawą, zachowaniem. Bardzo się ucieszyłam, że odzyskałam zgubę. To Pan Bóg przysłał mi pomoc w osobie dobrego, nieznajomego człowieka.

 

ZDANY EGZAMIN

W latach 80-tych, siostry, które prowadziły gospodarstwa rolne, były zobowiązane zaliczyć tzw. kursy rolnicze, wymagane przez ówczesne władze. Jako przełożona domu na wiejskiej placówce, też musiałam poddać się temu obowiązkowi.

W większości mężczyźni, brali udział w wykładach już od paru miesięcy. Ja natomiast nie brałam udziału w tych spotkaniach, sądząc, że mnie to nie obowiązuje. Trzy dni przed zapowiedzianym egzaminem zaczęłam się dopiero uczyć. Przejrzałam kilka książek, pożyczonych notatek. Na więcej nie było już czasu. Została jedynie nadzieja w pomoc Matki Bożej Kolembrodzkiej.

Na egzamin weszłam w towarzystwie dwóch panów. Czułam się z nimi pewniej, wiedząc, że mają spore doświadczenie w dziedzinie rolnictwa. Kiedy egzaminator zadał pierwsze pytanie, wskazując najpierw na jednego z panów zaległa cisza. Wskazał więc na drugiego z nich. Też nie było odpowiedzi.

Wzrok pytającego padł na mnie i usłyszałam: proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Odpowiedziałam wystarczająco dobrze. Padały kolejne pytania, a panowie najchętniej milczeli i pozwalali mi zabierać głos. Tak doszło aż do siódmego pytania.

Przez cały ten czas w myślach byłam nieustannie przy Maryi. Egzamin zaliczyłam, ku zdziwieniu innych, bardzo dobrze. Sama byłam tym zdumiona. To zasługa Matki Bożej.

TO TY ŻYJESZ?

W wieku kilkunastu lat zachorowałam. Były to typowe objawy zapalenia wyrostka robaczkowego. Kiedy zgłosiłam się do lekarza, ten stwierdził coś innego. Przepisał leki i odesłał mnie do domu. Po kilku dniach bóle bardzo się nasiliły i znalazłam się w szpitalu. Zrobiono mi operację.

Po 9 dniach miałam wrócić do domu, ale mój stan się pogorszył na dzień przed opuszczeniem szpitala. Nie byłam wtedy jeszcze niczego świadoma, ale pamiętam, że po operacji było jeszcze gorzej. Oczy zaszły mi krwią, 40 - stopniowa gorączka i duże osłabienie zaniepokoiło personel szpitala. Lekarz podjął decyzję o rozcięciu szwów i ściągnięciu ropy. Było ze mną aż tak źle, że nie zaszył mi już rany, przewidując widocznie szybką śmierć. Przez kilka godzin byłam nieprzytomna. Nie dawano mi szans na przeżycie. Kiedy nazajutrz przyjechała po mnie mama, zaczęłam płakać, że umieram i szkoda mi jej było, że na próżno się trudziła. Mama próbowała mnie pocieszać i została ze mną przez dłuższy czas. Lekarz poprosił mamę, żeby przyjechała za 3 dni. Sądził zapewne, że już nie dożyję.

A ja na trzeci dzień wstałam z łóżka. Przeniesiono mnie na inną salę. W dalszym ciągu były zastrzyki i osuszanie rany. Tak przeleżałam jeszcze kilka dni. W sumie, po 20 dniach wyszłam ze szpitala z rozszarpaną, ledwo zrastającą się raną na boku. W domu doszłam do zdrowia. Po trzech miesiącach pojechałam na kontrolę. Lekarz, który mnie operował przywitał mnie ze zdziwieniem: To ty żyjesz? Usłyszałam jak jeszcze mówił do mamy, że żona oficera była w lepszym stanie, niż ja i nie przeżyła. Na pożegnanie, całując mnie w dłoń, powiedział jeszcze: ja jestem narzędziem Bożym nie lekarzem.


IDŹ DO KOŚCIOŁA!

Kiedy zmarła moja mama miałam 20 lat. To wydarzenie zmieniło moje dotychczasowe życie. Miałam żal do Pana Boga o to, co się stało. Bunt i wielki smutek przepełniał moje serce. Przestałam się modlić i chodzić do kościoła. Trwało to przez ponad miesiąc. Byłam rozgoryczona, unikałam spotkań z ludźmi. Aż pewnego razu w głębi duszy usłyszałam wyraźnie głos: Idź do kościoła! Tak mocno to na mnie podziałało, że nie miałam wątpliwości, że to głos z drugiego świata. Być może to mama sama mnie przestrzegała.

 

UCIEC OD TEGO KOSZMARU...

Młoda mężatka przeżywała trudności i kłopoty z powodu pijaństwa męża. Któregoś dnia po powrocie do domu, zastała dramatyczny widok. Przed domem leżał mąż, nieprzytomny, odurzony alkoholem. Od ojca dowiedziała się, że wypadł z okna. W szpitalu długo nie odzyskiwał przytomności, był w stanie krytycznym. Kobieta była bliska rozpaczy. W jednym momencie zawalił się jej świat. Nie potrafiła pogodzić się z tą trudną sytuacją. Miała tylko jedną myśl, uciec od tego koszmaru jak najszybciej. Ogarnięta szaleńczą myślą postanowiła odebrać sobie życie. Ubrała się i chciała wyjść już z domu, kiedy ojciec zapytał ją, dokąd się wybiera? Odpowiedziała z tragizmem w głosie, że idzie rzucić się pod pociąg. Wtedy ojciec powiedział stanowczo: Zanim wyjdziesz z domu, to przynajmniej pożegnaj się z dziećmi. Słowa ojca zabrzmiały tak bardzo przekonywująco, że młoda matka zawróciła, aby przytulić jeszcze raz swojego ponad rocznego synka i dwumiesięczną córeczkę. I wtedy coś w niej drgnęło. Przytulając do serca maleństwa, ogarnął ją tak wielki żal, że nie mogła pohamować płaczu. Myśli samobójcze zniknęły.

Święta

Poniedziałek, II Tydzień Adwentu
Rok C, I
Dzień Powszedni albo wsp. św. Jana Diego Cuauhtlatoatzin

Galeria

Wyszukiwanie