Tam, gdzie jest nasza niemoc,

tam też jest siła.

   Tam gdzie jest nasza nędza,

tam też jest nasza wielkość.

   Tam, gdzie jest ciemność,

tam także panuje światło...

   Jednak tylko wiara może nam o tym powiedzieć

i jedynie nadzieja pozwala nam to usłyszeć. 

Jean Ladriere

 

„NIE BÓJ SIĘ, NIE LĘKAJ SIĘ,”

   Miałam już dosyć życia, patrzenia się na to, jak moja rodzina do końca się rozpada, jak ojciec spotyka się z inną kobietą, jak mama chce nawet skończyć z życiem. Miałam tego dosyć. Po raz pierwszy tak naprawdę pragnęłam zawierzyć siebie, swoją rodzinę, problemy i całe swoje życie Bogu. Przyszłam do kościoła 4 lipca w swoje imieniny i jak dziecko rozpłakałam się. Przeprosiłam mojego Przyjaciela za te rzeczy, których nigdy nie powinnam robić, przeprosiłam za te niepotrzebne imprezki i alkohol na nich, za to, iż nie umiałam odmówić, przeprosiłam za grzechy nie tylko swoje, ale i bliskich. Poprosiłam również Pana Boga o to, bym umiała właściwie wybrać swoją drogę życiową, bym zrozumiała czy powołanie, o którym myślałam od 4 lat jest prawdziwe. Poprosiłam też o osobę, która mnie zrozumie i pomoże mi wyjść z trudnych sytuacji, a jeśli tak by się nie stało, to byłam wtedy gotowa spróbować jak mama ….

   Wychodząc z kościoła wpadłam przez „przypadek”- na siostrę zakonną pracującą w kościele. Zagadnęłam coś do siostry. Nie wiedziałam nawet co chcę jej dokładnie powiedzieć, ale to i tak nie miało znaczenia w tamtym momencie. Najważniejsze było to, że z kimś rozmawiałam, że pojawił się ktoś, kto chciał mnie wysłuchać. Powiedziałam min. siostrze o tym, iż chciałabym spróbować swej drogi w powołaniu, bo tak czuje moje serce. Siostra nie tylko przybliżyła mi postać św. Tereski od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza – ponieważ należała do zgromadzenia, któremu patronuje ta święta – ale nauczyła mnie również słuchać głosu Bożego, modlić się i kochać, kochać tak jak robią to małe dzieci, tak prosto, szczerze i całym sercem.

   W końcu Pan Jezus powiedział, że wstęp do Królestwa Bożego będą mieli tylko ci, którzy będą dziećmi, czyli będą szczerzy i prości w tym co robią. Rozkochałam się do szaleństwa w modlitwie, mszy św. i w osobie św. Tereski. Byłam zachwycona tym jak Teresa w tak młodym wieku umiała dziękować Panu za różne rzeczy, jak w tak młodym wieku wiedziała co jest dobre a co złe, jak nigdy nie narzekała tylko z pokorą przyjmowała wszystko jako pochodzące od Boga. To zafascynowało mnie. Postanowiłam sobie od tej pory być też pokorną i skromną, bo wiem że, tylko w ten sposób dojdę do Tego który jest najlepszy, że tylko ten sposób prowadzi do Niego. 

   Dzisiaj mija prawie rok od momentu spotkania z siostrą Agatą. Czuję, że przez ten rok stałam się jakby inną osobą. Strasznie się zmieniłam, ale jest to zmiana na lepsze. Nie boję się zaufać Panu Bogu, modlić się i kochać Go, bo to On postawił na mojej drodze osoby świeckie, ale głównie duchowne, które uczą mnie tego, iż zaufanie i prośba do Pana nie pozostaje bez odpowiedzi. Chyba nigdy w życiu nie będę w stanie odwdzięczyć się im za to, co dla mnie zrobili i wiem, że modlitwa jest najlepszym podziękowaniem. Dzisiaj już o tym wiem.

 „Tylko Tobie”
Tylko Tobie życie me powierzam,
tylko dla Ciebie pragnę żyć,
Tobie ofiaruję to co mam najlepsze,
Tobie ofiaruję miłość mą.
          Tylko w Tobie mam nadzieję,
           tylko w Tobie mam upodobanie,
           Tobie oddaję to co mam najlepsze,
           Tobie oddaję miłość mą.
Tylko Ty wyciągasz do mnie od złego,
Tylko Ty wierzysz, że radę dam,
Tobie pragnę dać to co mam najlepsze,
Tobie pragnę dać miłość mą.
           Niech więc tak się stanie,
           niech tak będzie już zawsze,
           ja i Ty na zawsze
                      -
           Ty i ja to jedno.

Malwina

NIECH BĘDZIE BÓG UWIELBIONY
ZA NIEZMIERZONE MIŁOSIERDZIE SWOJE!

   Odkąd pamiętam, moje życie nie było łatwe i szczęśliwe. W „piekle życia” byłam od początku swego istnienia. Urodziłam się jako córka, a nie oczekiwany syn. Poczułam smak biedy, ale jeszcze bardziej brakowało mi czułości rodziców. Bywały chwile, że nie chciałam wracać do domu, bojąc się terroru psychicznego ze strony ojca, który często wpadał w złość.

  Wymagał od nas bezwzględnego posłuszeństwa, sam jednak stronił od Boga i Kościoła. Niejednokrotnie w chwilach awantury pomiędzy rodzicami, stawałam w obronie mamy, która już wtedy była poważnie chora na nowotwór. Niedługo potem zachorował również tato. Cierpiał przez długie lata. Choroba jednak nie zbliżyła go do Boga. Wręcz odwrotnie, jeszcze bardziej bluźnił przeciw Niemu. Patrzyłam na cierpienia rodziców z wielkim bólem, nie mogąc temu zaradzić.

   Lata młodości były również pasmem trudności i wielu rozczarowań. Wyszłam za mąż, urodziłam troje dzieci, jedno poroniłam – to był wielki cios. Moje małżeństwo zaczęło się „rozsypywać”, nie tylko z powodu męża, który znęcał się nade mną psychicznie i zdradzał z inną kobietą, ale i z mojej strony było wiele zła. Przez jakiś czas ulegałam mężowi, aby nie doprowadzać do kolejnych konfliktów. Niestety tak dłużej nie dało się żyć. Psychicznie byłam już wykończona. To zniewolenie miało duży wpływ na moją rezygnację z życia. Popadłam w obojętność, depresję. Nie widząc wyjścia z tej sytuacji, gotowa byłam odebrać sobie życie. W tych tragicznych chwilach duchowych ciemności Pan Bóg mnie nie opuścił, czuwał nade mną. Przysłał mi pomoc w osobie mojej koleżanki.

  Wtedy dopiero coś we mnie drgnęło. Doznałam duchowego przebudzenia. Opuściłam męża i wraz z dziećmi zamieszkałam w innym miejscu. Uważając się za współwinną, nie podałam męża do sądu o alimenty. Pracowałam ponad siły, aby zapewnić dzieciom godziwe warunki życia. Byłam ambitna, nie oczekiwałam współczucia i pomocy od innych ludzi. Wówczas odezwała się genetyczna choroba (nowotwór zaatakował nogi i piersi). Straciłam włosy, pomimo, że nie przyjmowałam tzw. chemii, ani żadnych innych leków. Kolejne doświadczenie losu. I tym razem nie zostałam sama. Mój ojciec, doświadczony chorobą, zaczął okazywać pomoc swoim bliskim, a zawłaszcza mnie. Pod koniec życia nauczył się odpowiadać dobrem za dobro. Jestem wdzięczna Panu Bogu za łaskę nawrócenia mojego taty, który 3 dni przed swoją śmiercią, płacząc, szczerze żałował za swoje grzechy. Pojednał się z Bogiem w sakramencie pokuty

   To jeszcze bardziej zmotywowało mnie do całkowitego zaufania Bogu. Codzienna potrójna Msza święta dodawała mi siły i odwagi. Czułam coraz wyraźniej obecność Chrystusa Pana w moim życiu. Nawet w snach objawiał mi swoją wolę i pouczał. W jednym z takich snów, zobaczyłam Chrystusa, przychodzącego z monstrancją, a za Nim tłumy ludzi. Ja klęcząc ze złożonymi rękoma przed Panem Jezusem, usłyszałam wewnętrzny głos, przynaglający mnie do ofiarowania Mszy świętej w intencji księdza Filipa.
- Co to za kapłan? – zapytałam.
- Z „kanosty” – usłyszałam.
- Co to znaczy? – pytałam dalej.
- Jedność …..
Zrozumiałam ten sen. Świadoma zbliżającej się śmierci ofiarowałam pieniądze na 3 Msze święte w intencji tego nieznanego mi kapłana.
Po tym wydarzeniu stało się coś niezwykłego. Doznałam mocy uzdrowienia podczas Eucharystii. Po przyjęciu Komunii świętej odczułam na całym ciele falę gorąca i tak ogromną radość, której nie potrafiłam opanować. Buzia sama się śmiała, aż musiałam przysłonić ją kołnierzem od płaszcza. Z dziękczynieniem upadłam na kolana, wielbiąc Pana Boga za okazane mi miłosierdzie. Po tym fakcie nastąpiło całkowite nawrócenie i uzdrowie
nie.

  Stan zdrowia poprawił się na tyle, że zaczęłam chodzić o własnych siłach. Włosy odrosły, ból w kolanach powoli ustąpił. Zdrowie wracało do normy. Czytając i rozważając Słowo Boże, byłam pewna, że Pan Bóg już nigdy więcej nie dopuści na mnie niewoli Złego, że bierze mnie pod swoją opiekę

   Złożyłam przyrzeczenie, że od tej pory będę służyć ludziom potrzebującym pomocy. Spotkanym na drodze, będę mówiła: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” albo „Szczęść Boże”. Takie odczuwałam wewnętrzne przynaglenie. W oczach innych moje zachowanie budziło śmiech, lekceważenie. Nie zwracałam na to uwagi, robiłam swoje, wiedząc, że to jest słuszne i dobre.

  W moim życiu wiele zmieniło się na lepsze. Jestem przepełniona wdzięcznością za ogrom łask okazanych mi przez miłosiernego Boga. Teraz jeszcze bardziej przepraszam dobrego Ojca za grzechy swoje i innych ludzi. Zaczęłam nowe życie, życie z Chrystusem Miłosiernym.
Elżbieta

MOJE SPOTKANIE ZE ŚWIĘTĄ TERESĄ

    Już kilkakrotnie przeżyłam spotkanie ze św. Tereską. A nie należę do osób, które w szczególny sposób modlą się do świętych. Opiszę jedno z tych spotkań.

    Było to wiele lat temu. Tego dnia byłam na uroczystej Mszy św. celebrowanej przez Ks. Biskupa (poza Polską). Niezbyt dobrze wtedy się czułam, byłam przeziębiona, ale zostałam jeszcze w świątyni. Podeszłam bliżej Tabernakulum, umieszczonego na drewnianym cokole (kolumnie). Uklękłam przed schodkiem ogarniającym część prezbiterium od reszty kościoła. Nie pamiętam jakimi słowami się modliłam. Ale było to coś w rodzaju monologu prowadzonego w sercu: Co dalej? Jak to wszystko będzie przebiegać? Czy Ty Panie naprawdę chcesz bym pracowała dla kultu Miłosierdzia Bożego? Przecież ja jestem niczym, a Ty Boże sam wszystko możesz. I któż poważnie mnie potraktuje? A już i tak zmęczona jestem ludźmi. Najchętniej wolałabym nie mieć z nimi do czynienia

   Wtedy tak niespodziewanie, nieco na lewo ode mnie zobaczyłam w duszy mojej stojącą św. Tereskę, która z czułością patrzyła na trzymany blisko serca mały krzyż, pokryty pięknymi, kolorowymi kwiatami róż. Zdecydowanie, z powagą, obiema rękoma uniosła krzyż do góry, koncentrując wzrok na krzyżu, który teraz był o wiele większy. Obraz ten zniknął tak szybko, jak się pojawił. Ale ja zrozumiałam. Kilkakrotnie już, gdy zmęczenie brało górę, gdy się wahałam, gdy wątpiłam, gdy zniechęcona brakiem efektywnego wsparcia ekonomicznego ze strony Kościoła, chciałam „zaszyć się gdzieś w świecie i spokojnie sobie żyć. W takich sytuacjach, kilkakrotnie wspierała mnie św. Tereska od Dzieciątka Jezus, która „w widzeniu” tak energicznie unosiła krzyż do góry

   To tak jakby mówiła: nie ciągnij swego krzyża za sobą. Popatrz na krzyż podniesiony wysoko. Żyj odważnie i nie bój się iść drogą którą Ci On sam wskaże.
Weronika

JEZUS ŻYJE I JEST OBECNY W MOIM ŻYCIU!

 Pierwszy raz spotkałam Jezusa w 1994 roku, w czasie sakramentu pokuty. Było to spotkanie niezwykłe, pełne miłości i przebaczenia. Wtedy odbyłam spowiedź z całego życia. Myślałam, że zawsze już będę szła przez życie z Panem Jezusem.

 Dwa tygodnie po nawróceniu moje życie wywróciło się do góry nogami. Miałam wtedy 24 lata. Straciłam zdrowie, zapadłam na bardzo ciężką chorobę nieuleczalną. Potem straciłam pracę i nie skończyłam studiów, bo już nie miałam na nic siły. W tym moim cierpieniu starałam się szukać Boga, czekałam na Jego pomoc. Było wiele upadków z mojej strony, zraniłam wiele osób, bo nie bardzo radziłam sobie z tym wszystkim.

  Po dwóch latach w miarę stanęłam na nogi. Dostałam się do pracy i zaczęło się wszystko układać. Po dłuższym czasie znów nastąpił nawrót choroby i zostałam skierowana do szpitala na leczenie. Doznałam wielkiego poniżenia i upokorzenia. Wtedy nie wytrzymałam tego i obraziłam się na Jezusa, za to, że te cierpienia, których doświadczam są dla mnie za duże, że już tego wszystkiego, co dzieje się wokół, nie wytrzymuję i wtedy nastąpił kryzys wiary. Postanowiłam, że nie przestąpię progu kościoła nigdy w życiu. Przestałam się modlić i chodzić na Mszę Św. Moje życie stało się jedną wielką pustką. Wydawało mi się, że Jezus mnie nie kocha, skoro pozwala na takie cierpienia. Pogrążałam się w beznadziei, ale nie trwało to długo, bo Jezus mnie ciągle szukał.

  Potem była taka sytuacja, że moja siostra urodziła dziecko i przygotowywała chrzciny. Wybrała na rodziców chrzestnych mojego brata i szwagierkę. Po czym się okazało, że pokłóciła się z moim bratem i przyszła do mnie z prośbą, abym była matką chrzestną. Nie mogłam jej odmówić i zgodziłam się. Byłam wtedy zmuszona do pójścia do spowiedzi i tak zrobiłam. Odbyłam spowiedź, wszystko było w porządku. Potem zostałam na Mszę Św. Było to 13 października 2004 r. w Święto Matki Bożej Fatimskiej. Nie bardzo mogłam skupić się na tej Mszy, myślałam o różnych rzeczach materialnych, jak się ubrać, gdzie iść do fryzjera. Po przyjęciu Komunii Św. uklękłam i wtedy stało się moje kolejne nawrócenie. Nie sposób po ludzku opisać tego stanu, ale czułam wtedy, jakby Bóg stanął przede mną i powiedział mi „ja ciebie bardzo kocham”. To doświadczenie przeniknęło moje serce i mój umysł. Był to taki stan jak pisze Pismo Św., „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym którzy go miłują”. Bardzo się tym wzruszyłam, płakałam, było mi wstyd, że wcześniej byłam przeświadczona, że Bóg już mnie nie kocha. Od tej pory moje życie zmieniło się, było to moje drugie nawrócenie. Zaczęłam modlić się, uwielbiać Pana i chodzić na Mszę Św. Moje życie nabrało sensu.

Katarzyna

NAUCZKA

  Będąc studentką opuszczałam z byle powodu niedzielne Msze święte. Pod koniec studiów, gdy zmarł dziadek, zostałam panią domu. Po raz pierwszy w życiu zaprosiłam rodzinę w gości do siebie. Spory czas się nie widzieliśmy, więc oczekiwałam na spotkanie z radością i tęsknotą. Przez tydzień robiłam porządki, pucowałam, froterowałam... a potem zakupy na niedzielne przyjęcie. Chciałam dobrze wypaść w roli gospodyni. Na niedzielę już wszystko lśniło, a obiad szykowałam od rana i ...czekałam – godzina za godziną.

  Przyjazd wciąż się opóźniał. Tuż przed obiadem zaczęłam już wyglądać wszystkimi oknami, ale miałam jeszcze nadzieję. Potem wszystko wystygło, a nikt nie przyjechał. Pomyślałam, że pewnie nie chcieli robić kłopotu i będą po obiedzie. Nie wiem ile razy wychodziłam na klatkę schodową, nasłuchując, czy nie wjeżdża samochód. Ale niestety nie. Potem przeszły kolejne godziny popołudnia i już nie było co liczyć na odwiedziny. Zrobiło mi się potwornie przykro i smutno. Nie mogłam się pogodzić. Tyle zabiegów, czekania, a ktoś nawet nie zadzwonił, by wytłumaczyć, dlaczego nie przyjechał.

 Nie mając do kogo się odezwać, ze łzami w oczach zwróciłam się w stronę krzyża na ścianie i z wyrzutem zapytałam Chrystusa – dlaczego!? Ja tak się przygotowywałam, tak czekałam...i wtedy moją świadomość przeniknęło zdanie, które mnie zaszokowało:

  „Ja też tyle razy w Eucharystii czekałem na ciebie, a nie przyszłaś”.

 Od tamtej pory wszystko się zmieniło w moim podejściu do Mszy świętej i do Jezusa w Eucharystii.  

B.W.

„PRZEZ ŁZY CIĘ SŁYSZĘ”

   W pierwszy czwartek miesiąca, w listopadzie, trwałam na adoracji przed Najświętszym Sakramentem, klęcząc na końcu środkowej nawy katedry. Modliłam się głośno razem z innymi za kapłanów, a potem zaczęłam swoimi słowami uwielbiać Jezusa jako Pana i Króla.

  Trwając tak w modlitewnym uwielbieniu, wpatrzona w monstrancję, w pewnej chwili zobaczyłam, jak zza ołtarza wyłania się postać dostojnego Chrystusa Króla, ubranego w białą sutannę i czerwony płaszcz. Król majestatycznym krokiem zszedł ze stopi ołtarza i zaraz potem Jego wygląd się zmienił. Nie miał już królewskiego płaszcza, a czysta biała sutanna była cała poszarpana, pełna brudnych plam. Przypominał teraz nędzarza. Zobaczyłam Jego bose, przebite, pokrwawione stopy.

   Nie widziałam Jego twarzy, ale miałam pewność, że to On, Pan Jezus. Wyszeptałam: Jezu, jest tak zimno, a Ty idziesz boso?

Na ten widok ogarnął mnie szczery żal. Rozpłakałam się i zapytałam: Jezu, kto Ci to zrobił, ja czy inni ludzie? Usłyszałam odpowiedź: Przez łzy cię słyszę. Przeszedł powolnym krokiem do połowy nawy i zniknął. A ja klęcząc, jeszcze długo płakałam, nie mogąc opanować wzruszenia.

   Te słowa Chrystusa przez całe życie wracają do mnie jak echo. Nigdy ich nie zapomnę. Od tamtej pory moja modlitwa jest nieustannym uwielbieniem i dziękczynieniem. Przepraszam Pana Boga za grzechy swoje i innych. Z większą jeszcze ufnością zwracam się ze swoimi prośbami. I zawsze, kiedy bliskość Pana wyciska mi łzy, mam pewność, że mnie słyszy.

   Po latach dopiero zrozumiałam to widzenie, że Panu Jezusowi, Królowi, nie oddajemy należnej czci w Najświętszym Sakramencie. Przyjmując Go w Komunii Świętej, zapominamy o godnej postawie klęczącej.
   Bogumiła

 

WIERZĘ, ŻE URATOWAŁO MNIE BOŻE MIŁOSIERDZIE

  Pewnego dnia jadąc samochodem, zatrzymałam się przy cmentarzu, aby odwiedzić groby swoich bliskich, a ponieważ zbliżała się godzina 15.00, postanowiłam pomodlić się Koronką do Bożego Miłosierdzia, którą upodobałam sobie już od lat i odmawiam każdego dnia, niezależnie od tego gdzie jestem i co robię.

  Na cmentarzu spotkałam kobietę w żałobie, płaczącą nad grobem, bo niedawno zginął tragicznie jej kilkunastoletni syn. Kobieta mająca 10-cioro dzieci, tak bardzo rozpaczała, jakby zmarły syn był jej jedynym dzieckiem. Nie mogła się pogodzić z jego śmiercią. Wielki ból przenikał jej serce. Było mi jej bardzo żal. Zaproponowałam jej, aby nawiązała kontakt z grupą wsparcia działającą przy jednej z parafii. Wyjaśniłam, gdzie i kiedy takie spotkania się odbywają.

   Następnie wsiadłam do samochodu i odjechałam. Dalsza podróż nie trwała długo. Zakończyła się prawie tragicznie. W pewnej chwili samochód wpadł w poślizg, zjechał z drogi, dachował i uderzył w przydrożne drzewo. Pamiętam tylko szum, trzaski. W chwili wypadku miałam dziwną pewność, że nic mi się nie stanie. Byłam spokojna o swoje życie. Samochód został doszczętnie zniszczony, a ja o własnych siłach wyszłam z niego i zaczęłam szukać pomocy.

   Lekarz w szpitalu stwierdził tylko lekkie potłuczenie barku i był zdziwiony, że po takiej kraksie wyszłam z tego bez większego uszczerbku na zdrowiu. Również panowie z firmy holującej, zabierając zniszczone auto, mówili, że ten kto przeżył ten wypadek, powinien na kolanach iść do Częstochowy, dziękując za darowane życie.

   W zniszczonym pojeździe odszukałam swój różaniec. Byłam zaskoczona tym, że chociaż cały był porwany, to pozostał w zniszczonym i poszarpanym opakowaniu.

   Od tamtej pory nieustannie dziękuję Panu Bogu za ocalone życie. Dziękuję za Jego Miłosierdzie, za Jego wyciągniętą do mnie dłoń. Powierzam Mu siebie codziennie i proszę również o pomoc Matkę Najświętszą. Pragnę cieszyć się każdym darowanym dniem i służyć Bogu najlepiej jak potrafię. Teraz już jestem pewna, że Miłosierdzie Boże nigdy nie zawodzi.
  
Małgorzata

ODPOWIEDŹ NA PROŚBĘ

   Nasza mała wspólnota przeżywała trudny okres. Kiedy miałam nogę w gipsie i nie mogłam wykonywać swoich obowiązków, prosiłam gorąco Pana Jezusa o pomoc: Proszę i błagam Cię, Panie Jezu, Ty widzisz jak nam ciężko.

   W czasie Mszy św. Pan Jezus przyszedł do mnie, jako jedynej, w Komunii św. pod postacią chleba i wina. Była to odpowiedź Jezusa na moją błagalną prośbę i zapewnienie o tym, że nie zostawia nas bez pomocy, że nie jest Mu obojętna żadna prośba. Za kilka dni pomoc się zjawiła w osobie siostry, która do nas przyjechała, aby nas wspomóc.

   Pracowałam jako organistka w parafii. Na Mszy św., kiedy ksiądz celebrans po konsekracji zaśpiewał zupełnie nową dla mnie aklamację, byłam lekko przerażona, że nie poradzę sobie z odśpiewaniem i zagraniem we właściwej tonacji. Z trudem, ale udało się! Odczułam wtedy głęboką, wewnętrzną radość i w duchu mówiłam: Boże bądź błogosławiony, bądź uwielbiony. Z tej radości na Komunię zaśpiewałam: „Błogosławieni, którzy zostali wezwani na ucztę Baranka”. Pan dotknął mego serca!

s. Krystyna

54 DNIOWA NOWENNA

  Przeglądając religijne czasopisma natrafiłam na świadectwa osób, które dzięki modlitwie różańcowej zmieniły swoje życie na lepsze, w których dokonała się duchowa przemiana. Zaintrygowała mnie taka długoterminowa, ale skuteczna modlitwa. Postanowiłam, więc, że i ja rozpocznę tę nowennę, odmawiając 4 części Różańca w ciągu dnia przez 54 dni.

  Na początku nie było to łatwe. Musiałam tak rozplanować plan obowiązków i zajęć domowych, aby znaleźć czas na modlitwę w spokoju, bez pośpiechu i rutyny. Po jakimś czasie, stwierdziłam ku własnemu zaskoczeniu, że znajdując więcej czasu na modlitwę, mam również więcej czasu na inne sprawy.

  Moje życie, powoli, ale stopniowo zaczęło się zmieniać. Porządkowało się moje wnętrze. Byłam bardziej wyciszona, opanowana. Na pewne sprawy patrzyłam już w innym świetle. Z większą łatwością pokonywałam problemy. Bardziej racjonalnie podchodziłam do spraw wiary i Kościoła. Teraz wiem, że Różaniec uczy nas żyć miłością i pomaga znaleźć drogę do Pana Boga.

  Każdy człowiek, który nie radzi sobie z własnymi problemami, którego przerasta otaczające wokół zło, na które nie ma wpływu, niech w modlitwie szuka uzdrowienia i z pomocą Matki Bożej najpierw spróbuje naprawić siebie.
  E.

 

POWIERZONA MARYI

NIEMAL NA KAŻDYM KROKU DOŚWIADCZAŁAM JEJ OPIEKI

  Przyszłam na świat jako czwarte dziecko. Już w chwili urodzenia, kiedy nie dawałam oznak życia, położna ochrzciła mnie w pośpiechu, nadając mi przypadkowe imię Rozalia. Byłam wątłym i chorowitym dzieckiem. Rodziców nie było stać na leki czy lepsze wyżywienie. Kiedy jednego dnia pomagałam w polu, to już na drugi dzień to odchorowałam. Rodzice mieli ze mną więcej kłopotu niż pociechy.

  Mając 11 lat zachorowałam na zapalenie płuc. Wówczas, przed wojną, choroba ta była groźna. Przez 10 dni byłam prawie nieprzytomna. Podawano mi tylko łyżeczką wodę do ust. Kiedy nie było już nadziei na moje wyleczenie, wówczas mama podjęła ostatni ratunek i ofiarowała mnie Matce Bożej, błagając o moje uzdrowienie. Nazajutrz rano wróciłam do życia. Przywieziono księdza, abym mogła się wyspowiadać i przyjąć sakramenty święte. Wracały mi siły, mogłam już zacząć jeść. Przeleżałam w łóżku prawie całą zimę. Ten czas wypełniałam rysowaniem i czytaniem książek. Jednak, nie chodząc systematycznie do szkoły, miałam duże zaległości, zwłaszcza w matematyce. W czytaniu i pisaniu za to byłam najlepsza w klasie. Nauczyciele widząc moją pilność i staranność w nauce pozwolili mi zdać do następnej klasy.

  Po wojnie wznowiłam dalszą naukę, dokończyłam szkołę podstawową, a następnie 3-letnią szkołę zawodową z tzw. małą maturą. W powojennych czasach bieda panowała także w mojej rodzinie. Często do szkoły wychodziłam bez jedzenia. Gdy przyszły zimne dni przestałam chodzić do szkoły, bo nie miałam butów. Ale dzięki trosce dyrektora i jego żony, otrzymałam stypendium i pomimo wielu przeszkód udało mi się ukończyć szkołę.

  Na swej drodze spotykałam ludzi bardzo życzliwych i troskliwych, dzięki którym przetrwałam trudne czasy. O jak wielkich doświadczałam wówczas łask Bożych i czułej opieki Maryi Niepokalanej! Mama zawsze mówiła z wielkim przekonaniem, że Matka Boża pokieruje życiem tych wszystkich, którzy oddadzą się w Jej opiekę. Pamiętam, jak w czasie wojny wracałam z koleżanką do domu, zaczepił mnie rosyjski żołnierz i chciał mnie zaciągnąć w krzaki. Wtedy jedno moje przerażone i głośne błaganie: Maryjo, ratuj mnie przyniosło natychmiastowy ratunek, gdyż nie wiadomo skąd, nagle stanął przed nami oficer, którego żołnierze bardzo się bali i ów żołnierz dał mi spokój. Niemal na każdym kroku doświadczałam opieki Najświętszej Panienki.

  Byłam i jestem wdzięczna za wszelkie łaski i dobrodziejstwa otrzymane od Boga przez pośrednictwo Maryi Niepokalanej. Wierzę, że świętsze byłoby życie na ziemi, cały świat zmieniłby swoje oblicze, gdyby wszystkie matki swoje pociechy po urodzeniu, jak najszybciej oddały pod opiekę Maryi. Nikt na ziemi nie zapewni takiej opieki, jak Ona, Matka samego Jezusa Chrystusa. Jeżeli Bóg Ojciec nie bał się powierzyć Swego Syna opiece Maryi, to czyż człowiek może się bać powierzyć Maryi siebie i swoje dzieci? Matka Boża będzie bronić je od nieszczęść ciała i duszy. Rodzice, którzy pragną dla swego dziecka zbawienia duszy mogą mieć pewność, że Maryja Niepokalana powierzone Swej opiece dziecko, doprowadzi bezpiecznie do życia wiecznego.

 Słowa modlitwy, której nauczyła mnie moja babcia, powtarzam każdego dnia: Najświętsza Panno Maryjo, Boga Rodzicielko, opiekunko moja, biorę Cię dnia dzisiejszego za Panią, za Matkę, za obrończynię moją. Polecam Ci ciało moje, duszę moją, życie moje, śmierć i wieczność moją, abyś mnie niegodną przyjąć raczyła, to mi sprawiła, abym Syna Twego ukochanego sługą była.
  Róża

OBDAROWANA CIERPIENIEM

„Cierpienie to największy dar, jaki mogę dać moim wybranym. Cierpienie jest największym dowodem Mojej Miłości do duszy”. Pan Jezus

  Będąc w zakonie, miałam sen, który zapamiętam na zawsze. Na głos dzwonka jedna z sióstr otworzyła drzwi furty. Wszedł Anioł i trzymając zwinięty biały rulon, powiedział: Przynoszę wam dar z Nieba, która z was chce go przyjąć? I nagle zobaczyłam, że znajduję się razem z innymi siostrami w jednym pomieszczeniu. Żadna z obecnych tam sióstr nie wyciągnęła ręki po ten dar z Nieba. Widząc, że nie ma żadnej chętnej przyjąć daru, natychmiast wyciągnęłam po niego rękę. Wtedy Anioł rozwinął rulon i podał mi go. Zobaczyłam na nim cierpiące, zmasakrowane Oblicze Chrystusa. Pomyślałam tylko, Jezu, to moje oblicze też takie będzie? I wtedy się obudziłam.

  Kiedy dokładniej przyjrzałam się swojemu życiu, to rzeczywiście zauważam, że od dzieciństwa jestem zaprzyjaźniona z cierpieniem fizycznym jak i duchowym. Zawsze byłam wątłego i słabego zdrowia. W rodzinie żartowano sobie nawet, że trzeba mnie schować pod klosz, żeby wiatr mnie nie zawiał. Jako jedyna z rodzeństwa miałam problemy z prawidłowym funkcjonowaniem organizmu. Ciągle coś się mnie czepiało. Kiedy opanowano jedną chorobę, zaraz pojawiła się następna. I tak na okrągło. To było wielkie utrapienie nie tylko dla mnie, ale i dla rodziny. Z tego powodu niejednokrotnie spotykały mnie przykrości.

  Kiedy byłam starsza zaczęłam zastanawiać się, dlaczego nie mogę tak jak inni cieszyć się zdrowiem? Cierpienia i różne dolegliwości mnie nie opuszczały. Jeszcze przez wiele lat nie mogłam pogodzić się ze swoim losem. Cierpiała moja dusza, przepełniona coraz większą goryczą. Czułam fizyczną i duchową niemoc, jakbym była całkowicie zmiażdżona. Doświadczyłam wiele przeszkód i udręczeń od złego ducha. Przeżywałam nawet taki duchowy stan, że bałam się, czy będę zbawiona. Kiedyś nie zdawałam sobie sprawy z wielkości własnych grzechów, a teraz urosły one do rangi olbrzymów. Wydawało mi się, że będę potępiona, że nie ma dla mnie już żadnego ratunku.

  Pewnego dnia, udręczona na ciele i na duchu, wpatrując się w obraz Jezusa Miłosiernego, zaczęłam płakać i z bólem w głosie mówiłam: Panie Jezu, ratuj mnie, wzmocnij moją wiarę, wskaż mi jak mam żyć, aby zbawić swoją duszę. Modliłam się nieustannie o cierpliwość, o wytrwanie w cierpieniu, a zwłaszcza o pogodzenie się z moim losem. W końcu zdałam się na wolę Bożą i wtedy przez moment poczułam wielką ulgę, jakby ktoś zabrał wszystkie moje cierpienia. Ale zaraz po tym doświadczeniu usłyszałam wewnętrzny głos: Złóż siebie Bogu na ofiarę za grzeszników. To było silne wezwanie, ale nie rozumiałam, dlaczego miałabym się ofiarować za grzechy innych, a nie za swoje? Znalazłam odpowiedź: cierpiąc, mogę wspomagać drugich, mogę wiele dobra i łask wypraszać u Pana Boga swoim bliskim i innym. Przez cierpienie godnie znoszone, z dobrą intencją, mogę bardziej uwielbiać Boga, oddać Mu należną chwałę, a sama więcej się uświęcić. Cierpienie może stać się dla kogoś drogą nawrócenia i powrotu do Boga. Czasem Bóg przez cierpienie chce nas uratować przed czymś gorszym, przed jakimś nieszczęściem. Także moje grzechy powodują cierpienie. Cierpienie jest tajemnicą.

  Posłuszna temu natchnieniu, ofiarowałam swoje życie Panu Bogu, ze wszystkim co mam, czego doświadczam i proszę Chrystusa Pana, by wystarczyło mi sił, abym brała swój krzyż i naśladowała Go. Od tamtej pory każde cierpienie, wszystkie przeciwności i przykrości, przyjmuję jako dar łaski Bożej, na którą niczym sobie nie zasłużyłam. Pan Jezus wejrzał na wielką nędzę mojej duszy i zawsze wyciąga do mnie rękę, aby mnie podźwignąć, dodać odwagi i zbliżyć jeszcze bardziej do Siebie. Teraz już wiem, że wystarczy Mu zaufać i oddać się Jego Miłosierdziu. Wielka wdzięczność przepełnia moją duszę.

  Trójco Przenajświętsza, Ojcze, Synu i Duchu Święty, pozwól mi oddawać Ci chwałę i dziękczynienie w tym życiu i przez wieczność całą. Amen.  
s. Z.

MOJA CODZIENNOŚĆ

  Kiedy byłam małą dziewczynką chciałam zostać zakonnicą, ale mówiono mi, że w klasztorze trzeba się bardzo dużo modlić. To mnie trochę zniechęciło. Jak można cały czas się modlić? A inne sprawy? Praca, spotkania z ludźmi, itp.? Nie mogłam wyobrazić sobie takiego życia. Zaczęłam więc szukać innej drogi do Boga. Im bardziej pragnęłam Go poznać, uwierzyć, tym więcej otrzymywałam światła wewnętrznego, jakby On sam mnie szukał i z radością dawał się poznawać. Dużo czytałam książek i czasopism religijnych. Rozmawiałam z kapłanami na temat wiary, wyboru drogi życia. Szukałam swego miejsca w świecie. Wybrałam małżeństwo i rodzinę. Zostałam matką, pracuję zawodowo.

  Każdy dzień staram się zaczynać przynajmniej od znaku krzyża świętego, jeśli nie mam czasu na dłuższą modlitwę. Przez cały dzień, pomimo wielu obowiązków, pamiętam, aby być w duchowej obecności Pana Boga. Pamiętam o Nim, jadąc samochodem, robiąc zakupy, spotykając się z ludźmi. Modlę się wtedy krótkimi aktami strzelistymi. Przed tron Boży najczęściej zanoszę modlitwy uwielbienia i wdzięczności. Wówczas Pan Bóg, jakby w odpowiedzi na moje westchnienia, wlewa w moje serce wielką radość, którą chciałabym dzielić z innymi ludźmi.

  Kiedy przychodzę do pracy, wszystkie sprawy tego dnia powierzam Panu Bogu. Pracę swoją ofiaruję na cześć i chwałę Boga i proszę Ducha Świętego o pomoc; o mądrość, cierpliwość, wyrozumiałość, o wszystkie potrzebne mi łaski w danym dniu. Każdą jedną sekundę mego życia oddaję Bogu. Chcę dobrze służyć i przysłużyć się do Jego chwały. Odkąd powierzyłam swój los Panu Bogu, zgadzając się z Jego wolą, doświadczam wewnętrznego pokoju, szczęścia. Namacalnie wręcz wyczuwam jak mnie prowadzi, jak mną kieruje, a ja się temu z ufnością poddaję.

   Kiedy nie umiem odczytać, zrozumieć danej chwili, sytuacji, dlaczego tak jest, wówczas proszę Ducha Świętego, aby przyszedł mi z pomocą i oświecił mnie, wskazał rozwiązanie, podsunął myśl, natchnienie, Kiedy zdarza mi się być zdenerwowaną przez różne kłopoty, problemy w domu, w pracy, wtedy jak najszybciej oddaję się pod opiekę Ducha Świętego. Mówię w myślach: przyjdź Duchu Święty, pociesz mnie, uspokój mnie i zaraz zły moment przechodzi. Wracam do równowagi. A wychodząc z pracy, zamykam drzwi i mówię: dziękuję Ci dobry Boże, że byłeś dzisiaj ze mną, prowadziłeś mnie, opiekowałeś się mną, za to, że mogłam pracować, bo bez Ciebie nie mogłabym nawet palcem tknąć. Wszystko Tobie zawdzięczam. Dziękuję za owoce pracy mojej i proszę o szczęśliwy powrót.

   Tak jak mnie uczyli rodzice, tak i ja swoim dzieciom przekazuję prawdy wiary katolickiej. Uczę ich życia wartościami religijnymi. Pragnę zaszczepić w nich miłość do Pana Boga i ludzi. Powtarzam im to, czego sama doświadczam, że kto Pana Boga szczerze szuka, znajdzie Go, i jeśli bezgranicznie Mu zaufa, będzie szczęśliwy. Tylko życie oparte na Bogu ma sens.
   Agnieszka

TAKI POKÓJ MIEĆ W SOBIE!

  Po powrocie z wakacji czułam się duchowo rozbita. Chciałam pójść do spowiedzi, ale żadnego spowiednika akurat nie było. Szukałam kogoś, by porozmawiać, ale znajomego księdza także nie zastałam, choć przychodziłam już trzeci raz tego samego dnia. Wracając do domu wieczorem czułam się wyjątkowo przybita.

  Ludzie szli właśnie na Apel w łączności z pielgrzymami na Jasną Górę. I właściwie nie wiem dlaczego razem z nimi weszłam do katedry. Nie zamierzałam się modlić, nawet nie mogłam. Usiadłam w ławce, gdzieś tak w środku kościoła. Wciąż ktoś się dosiadał, więc znalazłam się też w środku ławki.

  Ksiądz rozpoczął modlitwę. A ja pomyślałam: Co ja tu robię, muszę wyjść i to szybko. Bez sensu tu siedzieć. Po paru minutach, zwróciłam się do siedzącej obok mnie starszej pani, by mnie wypuściła. A ta, ku mojemu zaskoczeniu, odpowiedziała i to bardzo zirytowana, że nagrzała sobie to miejsce i absolutnie się z niego nie ruszy! Nikogo nie będzie przepuszczać! Czegoś takiego to jeszcze nie słyszałam. Wyjście z drugiej strony oznaczało w czasie apelu wyjść środkiem na oczach kapłana i ludzi. Nie miałam odwagi. Ale perspektywa zostania tu jeszcze pół godziny była dla mnie prawie nie do pomyślenia. Ale babcia poruszyć się nie zamierzała… i uwięziła mnie w katedrze bez mojej zgody! Co ja sobie o niej nie pomyślałam, to Pan Bóg wie…

  I tak męczyłam się kolejne minuty i duchowo i fizycznie i psychicznie. Nie modliłam się ani też nie słuchałam, co mówi ksiądz, jakiś nowy, chyba w wakacje tu przeniesiony.

  Ale w pewnym momencie przyciągnął moją uwagę spokój jaki w nim był. Przebijał przez niego, emanował tak mocno, że we mnie zrodziło się nieoczekiwane i bardzo silne pragnienie, że muszę ten pokój od niego wziąć. I to zaraz. Apel właśnie się skończył, a ja (rzecz nie do pomyślenia dla mnie) poszłam do zakrystii do tego księdza i poprosiłam o rozmowę mimo tak późnej godziny. Odbyłam spowiedź i rozmowę chodząc wokół katedry i prawie nie widząc tego księdza. Kiedy udzielił mi rozgrzeszenia oboje wybuchnęliśmy gromkim śmiechem, że szatan pokonany. .To była prawdziwa radość z daru łaski. Moje ciemności w jednej chwili zniknęły jakby ktoś ręką odjął i ogarnął mnie prawdziwie Boży pokój.

  Pan Bóg jak zechce, to się nawet taką nieżyczliwą babcią posłuży, by zagubioną owieczkę do Siebie doprowadzić…
  Bogna

GDYBY NIE WIARA W BOGA…

  Urodziłam się tuż po wojnie, kiedy materialne warunki życia były bardzo trudne. Ojciec pracował ciężko na roli i jednocześnie pełnił obowiązki w gminie, aby utrzymać rodzinę. Mama zajmowała się domem i dziećmi. Już jako kilkuletnie dziecko pomagałam tacie w pracy na polu, a jednocześnie zajmowałam się inwentarzem, karmiłam kury, gęsi. Pędzałam krowy na pastwisko oddalone około 3 kilometrów od domu.

  Jednak nie to było najtrudniejsze. Sięgając pamięcią do dzieciństwa, z bólem serca wspominam panującą w domu atmosferę. Często byłam świadkiem sprzeczek i kłótni rodziców. Bałam się tych momentów i najczęściej wtedy uciekałam z domu. Miałam swoje miejsce schronienia na drzewie. Siadałam wówczas na wygiętym konarze i niekiedy przez pół dnia czekałam, aż sytuacja w domu się poprawi. Innym razem zaś chroniłam się ucieczką do innych domów, gdzie mieszkały moje koleżanki, z którymi chętnie dzieliłam się słodyczami i zabawkami. Powroty do rodziny były jeszcze gorsze. Matka czekała na mnie z wymówkami, wyzwiskami, a nawet obrywałam często lanie.

  Po latach dopiero zrozumiałam zachowanie mojej mamy. Sama będąc często bita przez mego ojca, całą agresję przelewała na mnie i na brata. Przemoc ojca wynikała z powodu zazdrości o mamę, która była piękną kobietą. Ta sytuacja stawała się coraz bardziej nie do wytrzymania. Mama nie radziła sobie z tym problemem. Stała się obojętna, pasywna, zachłanna na dobra materialne, co też było powodem nieporozumień między rodzicami.

  Mając 12 lat, kiedy urodził się mój drugi młodszy brat, przejęłam nad nim opiekę. Pomimo ciężkiej pracy i wielu obowiązków nie zaniedbywałam szkoły. Razem z bratem gorliwie brałam udział w katechezie i licznych nabożeństwach. W Adwencie każdego dnia o godz. 6.00 rano przychodziłam na Roraty, pomimo zimna, mrozu. W kościele zawsze byłam pierwsza, chociaż byłam zmęczona pracą i przebytą długą drogą. Rozumiałam, że Pan Bóg jest najważniejszy. To On ma być w moim życiu na pierwszym miejscu. Tego nauczyłam się na lekcjach religii, które prowadził wspaniały, pobożny kapłan, pochodzący z Wilna. Jemu zawdzięczam wiedzę katechizmową i teksty bardzo wielu pieśni religijnych, które śpiewam do dzisiaj. Swoją pobożnością zachęcał nas do przykładnego życia.

  Rodzice nie byli wzorem gorliwych katolików. Tata, człowiek oczytany, wykształcony, był sceptycznie nastawiony do wiary, kościoła, nie okazywał swojej religijności, ale był człowiekiem prawym, lubianym przez ludzi. Mama nie dbała o życie religijne, ale też nie zabraniała nam żyć według wiary katolickiej. W domu często modliłam się. Moim modlitewnym zawołaniem było częste westchnienie do Anioła Stróża: Pilnuj mnie!

  Czasy stalinowskie były także dla mnie próbą wiary. W szkole, do której uczęszczałam, byłam prześladowana za poglądy religijne. Zostałam nawet pobita przez nauczycielkę. Próbowałam ten incydent ukryć przed rodzicami, ale się nie udało, gdyż ślady uderzeń były widoczne. Wtedy ojciec mocno zdenerwowany zrobił awanturę nauczycielce i postanowił przenieść mnie i braci do innej szkoły.

  Po ukończeniu szkoły zawodowej wyprowadziłam się z rodzinnego domu i zamieszkałam na stancji. Po szkole średniej, za namową mamy, wróciłam do domu i podjęłam pracę zawodową. W czasie nawiedzenia obrazu Matki Bożej w naszym domu przeklęczałam całą noc, polecając Matce Bożej wszystkie trudne sprawy rodzinne. Wzięłam także kilkudniowy urlop, aby razem z rodziną trwać na modlitwie.

  Odkąd zamieszkałam w wynajętym mieszkaniu, kontakt z rodziną był już tylko od święta i w czasie wakacji. Nigdy jednak nie zerwałam więzów z najbliższymi, przeżywając boleśnie wszystkie przykre wydarzenia. Na rok przed moim ślubem straciłam ojca w wypadku. Za niedługi czas zmarł najmłodszy brat. Potem umarł mój drugi brat mieszkający na Śląsku, który walczył o prawa robotników.

  Gdyby nie wiara w Boga, to nie miałabym siły udźwignąć takich doświadczeń.

  Dorota

KONTAKT Z DUSZAMI Z CZYŚĆCA

  Żyjemy z dóbr naszych rodziców, naszych praojców i łatwo zapominamy, co my im zawdzięczamy, i jak bardzo potrzebują oni naszego podziękowania i naszej pomocy; jakby wołają: znoś, cierp, módl się, pość, dawaj jałmużnę za nas! Ofiaruj za nas Msze św. A. K. Emmerich

  Od wielu już lat mam szczególne nabożeństwo do dusz czyśćcowych. Wierzę, że przez modlitwę, cierpliwe znoszenie przeciwności losu, a zwłaszcza przez ofiarę Mszy świętej możemy czynić pokutę za nasze i innych grzechy. Wierzę, że modlitwa za dusze pokutujące w czyśćcu jest skuteczna. Wierzę również, że dusze te pomagają także nam. Wielokrotnie doświadczyłam ich pomocy. Dlatego też często ofiaruję w ich intencji Mszę świętą.

  Pewnego dnia rano odprawiała się w ich intencji Msza święta, którą wcześniej zamówiłam. Nie mogłam jednak w niej uczestniczyć, bo w tym czasie jechałam do pracy, odwożąc dzieci do szkoły.

  Na pewnym odcinku drogi samochód wpadł w poślizg. Obrócił się na jezdni ze dwa razy wkoło. Nie mogłam zapanować nad kierownicą, ale zachowałam spokój i opanowanie, jakbym była pewna tego, że nic złego nie może się zdarzyć. Dzieci natomiast były mocno przestraszone, gdyż przed nami rysował się tragiczny finał. Samochód zmierzał na barierkę, która oddzielała drogę od urwistego brzegu rzeki. Po tanecznym piruecie zatrzymaliśmy się tuż przed nią. Tylko zderzak lekko się zarysował.

   Mnie i dzieciom nic się nie stało, ale nie opuszczało nas zdenerwowanie. Kiedy wyszliśmy z samochodu, zerknęłam na zegarek, był to czas, w którym trwała jeszcze Msza św. Pomyślałam sobie wtedy, czy jeszcze takiej ofiary potrzeba? W tym wydarzeniu wyczułam wyraźną pomoc dusz czyśćcowych. To one jakby utworzyły zbawienny krąg, ochraniający nas od nieszczęścia.
   Agnieszka

 

- Podnoszę ręce do oczu
Wiem - odchodzę
Pragnę poczuć zimny wiatr
Szukam rękoma oczu
Wiem – odchodzę
Pragnienie – to zbyt mało, by być
Wiatr...
Czuję jego dziwny powiew.
Ale jestem już TAM.

Maj 1993
- Śmierć jest tak blisko.
Wiemy że może nadejść, ale dlaczego wydaje nam
się, że tyle jeszcze możemy zrobić?
Zadajmy lepiej sobie pytanie: ile zdążę,
ile zostawię niedokończonych spraw,
ile nie zdążę zaofiarować bliskim,
przyjaciołom tego,
co bym chciała.
Ucieknę w przestworza,
ucieknę w inny świat,
ja wiem,
ale daruj mi, Panie, jeszcze trochę chwil.

Jestem tu w tym miejscu i przez najbliższy czas będę tu.
Co z tym wszystkim można sensownego zrobić – naprawdę nie wiem.
Chciałabym odnaleźć jeszcze większy sens w tym cierpieniu.
Tak mało wiem o życiu.

O mojej chorobie nie warto pisać.
Zdarzyło się - jeden wielki szalony dzień,
w którym całe moje dotychczasowe życie
uległo diametralnej zmianie –
Aż trudno uwierzyć!
Jestem jednak na swój sposób szczęśliwa.
Nawet nie zdawałam sobie sprawy
z tej ilości energii, która we mnie drzemała.

Trudno pisać o sprawach tak wielkich jak
WIARA i trudno pojąć.
Ale dopiero tu odnalazłam drogę do nieba.
O mądre słowa
w tym szpitalnym życiu jest trudno.
Wokół niesamowite wrażenie – czasem totalnej
wariacji graniczącej z obłędem
w walce o zdrowie.
Sama sobie zadaję pytania,
sama szukam oddechu w marzeniach,
w tęsknocie za wolnością zwyczajną – ale tak naprawdę,
mimo ogromu miłości moich bliskich
jestem SAMOTNIĄ WYSPĄ.
Tak wiele jest do zrobienia, ale wiem, że muszę sama wiele przejść,
że to wszystko ma głębszy sens.

Wydaje mi się, że pojęcie „losu" zamyka się w tym,
że przyszłość już się sprawdziła w teraźniejszości.
Ale nie załamujmy rąk. Nie można nic nie robić.
Tak kocham życie –
Tak tęsknię za normalnością, a jednocześnie wiem, Panie,
że jesteś dla mnie bardzo szczodry.
Przecież tyle mam – miłości, troski, opieki.
Ale martwię się o moich Najbliższych.
Im nie można zadawać bólu,
Oni tak o mnie walczą,
ale Ty Panie, najlepiej wiesz, co jest najważniejsze dla mnie.

Nikt nie wie do końca dlaczego, po co,
w jakim celu się spotykamy.
Los pozwala zetknąć się ze sobą na chwilę,
(to tylko chwila w odniesieniu do wieczności),
ale ten moment pamiętamy zawsze.
Tylu cudownych ludzi poznaję
i to też jest ten wspaniały dar niebios, że wokół tyle dobroci.
Dziękuję Ci, Panie.

Życie jest wartością nadrzędną.
Uciekając w marzenia,
Nie można zapominać o życiu.

Odeszły moje dwie szpitalne przyjaciółki:
Hania i Agnieszka – w jeden dzień.
Serce mi pęka z bólu.
Wszelkie pytania – dlaczego? – nie mają sensu.
Muszę ciągle coś akceptować, rozumieć.
Ciągle muszę być mocna,
a czasami po prostu chciałoby się wyć z rozpaczy.

Kochając – można dosięgnąć Słońca,
Konając – można dosięgnąć Piekła.

Boże, Ty wiesz dobrze, co chcę powiedzieć.
Wiesz, jak mi smutno.
Brakuje mi Was, moje kochane Przyjaciółki
szpitalnej niedoli.
Ileż już jest Pacjentów z Hematologii
u Ciebie, Panie?
Czy jest już dla mnie bilet do nieba?

Dużo piszę do innych ludzi, a oni się dziwią,
że nie piszę o swojej tragedii.
Pytam – po co?
Przecież „Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna". Czesław Miłosz

Nie można jednoznacznie stwierdzić, czy to, co nie jest w tej chwili dobre –
może być czymś zupełnie innym.
Teraz rozumiem i dorosłam do tego,
że każda minuta dana człowiekowi może dać tyle radości, tyle szczęścia,
jeśli życie nam umyka.
Tęsknimy do gwiazd, do słońca, do innego życia.
Oddalam się i dziwię –
dlaczego ludzie płaczą.
Chciałam tak wiele i tak wiele otrzymałam.
Zrozumiałam, że i cierpienie ma sens.
Może być szczęściem, ale tylko wtedy
gdy wierzymy w Ciebie, Panie.
Tu jesteśmy tylko chwilę,
tam będziemy całą wieczność.
Daj mi siłę, Panie,
w mojej drodze dojść do Ciebie,
a moim najbliższym pomóż.
Daj im nadzieję i wiarę,
że to nie jest koniec,
że to jest początek końca.

Z pamiętnika śp. Ali Rękawek, studentki Akademii Podl.

 JAKBY COŚ GO TRZYMAŁO NA UWIĘZI…

   Do zakładu, w którym pracowałam przyszedł nowy, młody pracownik. Nasza znajomość od początku była dość burzliwa. Jerzy był człowiekiem zbuntowanym, często zgryźliwym. Swoim zachowaniem przeszkadzał mi w pracy. Robił wszystko, aby uprzykrzyć mi życie. W sposób wulgarny komentował moje zachowanie, mój wygląd. Nie szczędził przykrych słów, a nawet przekleństw. Często ubliżał mi w obecności innych. Nie darzył mnie sympatią i dawał mi to często odczuć, jakby sprawiało mu to przyjemność. Wobec innych pracowników też podobnie postępował. Lecz ja byłam szczególnie jego upatrzonym obiektem prześladowania.

   Zastanawiałam się, dlaczego mnie nie lubi, dlaczego akurat mnie tak prześladuje? W czym wobec niego zawiniłam? Na początku myślałam, że może dlatego, gdyż jest inaczej wychowany, żyje w innym środowisku, że jest dużo młodszy ode mnie. A może takie aroganckie zachowanie w końcu mu się znudzi, więc na doznawane przykrości przymykałam oczy i uszy.

  Ale Pan Bóg widocznie miał inny plan wobec nas. Przez prawie siedem lat cierpliwie znosiłam i tolerowałam mojego nieprzyjaciela. Na jego cięte riposty odpowiadałam uśmiechem i dobrym słowem. Bardzo wiele trudu mnie to kosztowało, ale z Bożą pomocą nastąpił w końcu przełom.

  Pewnego razu Jerzy powiedział mi tak wiele przykrych słów, że nie wytrzymałam i rozpłakałam się. Wychodząc z pokoju, spotkałam swego przełożonego, który zapytał mnie: Dlaczego pani płacze? Co się stało? Odpowiedziałam coś wymijająco, nie podając prawdziwego powodu płaczu. Jerzy słyszał moją odpowiedź i był wyraźnie zdziwiony moim zachowaniem. Ta sytuacja spowodowała, że odtąd nasze relacje zaczęły się poprawiać, stały się bardziej ludzkie.

   Któregoś dnia odważyłam się w końcu zapytać go wprost, dlaczego i za co mnie tak bardzo nie lubi? Bo mnie denerwuje twój śmiech, (jak się ciągle uśmiechasz!) – usłyszałam w odpowiedzi. Dziwny powód, ale mógł to tak odebrać, kiedy na jego zło odpowiadałam dobrem i szczerym uśmiechem. To mu się we mnie nie podobało i jeszcze bardziej zniechęcało go do mnie.

   W tym człowieku rozgrywała się walka. Na zewnątrz niedostępny, hardy, arogancki, a w głębi serca ukryta dobroć, której nie chciał ukazywać światu. Jakby go coś trzymało na uwięzi. Zewnętrzne zło tłumiło drzemiące w nim dobro. Udawał twardziela, a w rzeczywistości był człowiekiem bardzo wrażliwym. Starał się ukryć przed ludźmi swoją delikatność, czułość, jakby to było czymś złym, niestosownym. Nie rozumiałam jego zachowania, dopóki nie zaczął ze mną rozmawiać.

   Otwierał przede mną powoli i niepewnie swoje wnętrze. Ufał mi. Mówił o sobie, o problemach rodzinnych, pytał o radę. Stałam się dla niego taką (powiernicą) wyzwolicielką uczuć. Jego nastawienie do mnie zmieniło się na lepsze, do tego stopnia, że zaczął mi przynosić do pracy słodycze. Nigdy nie odmówił mi pomocy. Jest pracowity i odpowiedzialny. Powoli robi postępy. Liczy się z moim zdaniem, chociaż według niego, jak się przyznał, to ja żyję nienormalnie, bo postępuję inaczej niż wszyscy ludzie, jakich zna. Razi go jeszcze moja religijność, bo on sam żyje w zupełnie w innym świecie.

  Ten młodzieniec pogubił się życiu, jak wielu innych ludzi. Oddalił się od Pana Boga, źródła życia i radości. Przestał się modlić i chodzić do kościoła. Jego dusza zamierała. Stąd ten bunt, smutek, ucieczka w alkoholizm. Problemy rodzinne zaczęły go przerastać. Nie radził sobie z trudną sytuacją. Chciał nawet ze sobą skończyć.

  Widząc jego zagubienie i bezradność, polecałam go często Panu Bogu na modlitwie. Kiedy urodził mu się syn, podarowałam jego rodzinie obraz Matki Bożej, w nadziei, że obudzi się w nim pragnienie modlitwy. Będąc z wizytą w domu Jerzego, zauważyłam, że obraz wisi na ścianie. To mnie mile zaskoczyło, bo Jurek nadal sceptycznie podchodzi do spraw kultu i rzeczy poświeconych.

  Teraz coraz częściej rozmawiamy o wierze, o modlitwie, o życiu. Delikatnie próbuję mu wskazywać właściwą drogę postępowania. Pragnę, aby zrozumiał, że życie bez Boga jest trudne i bezsensowne, a Szatan przychodzi tylko wtedy, kiedy tracimy obecność Boga. (św. Jan Vianney)

  Kiedy słyszę, jak inni pracownicy mówią o Jerzym, że jest ponury, gburowaty, odpowiadam wtedy, że jest na tyle dobry, na ile gburowaty, bo nie wszyscy widzą, co naprawdę kryje się pod zewnętrzną skorupą jego nieprzystępności. Ma w sobie dużo skrywanej wrażliwości i ciepła. Wystarczy, aby chciał tym dobrem podzielić się również z innymi ludźmi.

  On sam się czasem żali się do mnie, że nikt go w pracy nie lubi, że czuje się osamotniony. Mówię mu wtedy: pamiętaj, jesteś dobrym człowiekiem, chociaż zbuntowanym. Wszyscy cię kochają. Mam nadzieję, że wróci do Pana Boga, odnajdzie radość życia i będzie potrafił uśmiechać się do ludzi. 
R.

LEKCJA WIARY

  Na uczelni koleżanka opowiadała mi o swoich problemach ze znalezieniem pracy. Czułam się bezsilna, bo sytuacja na rynku pracy nie wygląda optymistycznie, a chciałam jej pomóc. Zwykle w takich sytuacjach mówi się, że będzie się trzymać kciuki… Hmm… ale ja przecież w to nie wierzę… Nieśmiało powiedziałam, rumieniąc się przy tym:

- Pomodlę się za ciebie za wstawiennictwem św. Józefa.

- Dlaczego wstydzisz się tego w co wierzysz? – zapytała, widząc moje zawstydzenie. Rzeczywiście miała rację.

Jeszcze tego samego dnia westchnęłam do św. Józefa:

  - Proszę pomóż jej w znalezieniu pracy. Ja głośno powiedziałam o Tobie, więc jeśli jej nie pomożesz to sam sobie narobisz lipy nie mnie.

  Przyznam, że samą siebie zaskoczyłam taką formą prośbą. Potem co raz przypominałam św. Józefowi tę sprawę w modlitwie. Koleżanka znalazła pracę.

Gdy spotkałyśmy się, powiedziałam jej, że jestem przekonana o tym, że pracę otrzymała dzięki wstawiennictwu świętego i że dla mnie to była niezła lekcja wiary. Wtedy wyznała mi coś co mnie głęboko poruszyło.

- Jeżeli ja – powiedziała – podejmuję jakąkolwiek decyzję w życiu – to muszę polegać tylko na sobie. A widzę, że ty masz oparcie gdzieś indziej…

  Ta sytuacja skłoniła mnie do refleksji… To prawda, przecież wyznaję w Credo „Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego. A w Piśmie Świętym jest napisane: „Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra” (Rz 8,28). Ale jakże często niedowierzam, wątpię… wstydzę się. Czasem nawet zachowuję się tak, jakbym przepraszała za to, że wierzę w Boga. Jak wiele jeszcze muszę prosić Go o przymnożenie wiary. Dziękuję Bogu za tę sytuację, bo gdy mimo wszystko znów zaczynam liczyć tylko na siebie, przypominają mi się słowa koleżanki, że oparcie mam (powinnam mieć) gdzieś indziej – w Bogu.

M.O

 O PRZYJAŹNI ZE ŚWIĘTYMI I BŁOGOSŁAWIONYMI

  Usłyszałam kiedyś zachętę do tego, aby zaprzyjaźnić się ze świętymi. Postanowiłam wprowadzić to w czyn i zawrzeć przyjaźń z konkretnym świętym. Pomogło mi spojrzenie na świętych jako na ludzi, którzy zmagali się z podobnymi problemami jak my. Żyli przecież na tym samym świecie co i my, więc potrafią nas zrozumieć. Kiedyś przeczytałam słowa św. Teresy z Avila, które zachęciły mnie do zaprzyjaźnienia się ze świętym Józefem: „Nigdy jeszcze nie spotkałam nikogo, kto by prawdziwe miał do niego nabożeństwo i szczególną mu cześć oddawał, a nie osiągnął coraz większych korzyści w cnocie, bo on w sposób dziwnie skuteczny wspomaga każdą duszę, która mu się poleca. Od wielu lat już, o ile pamiętam, co roku w dzień święta jego, proszę go o jakąś łaskę i zawsze ją otrzymuję, a jeśli prośba moja jest w czym niewłaściwa, on ją zawsze sprostuje dla większego dobra mego”. Wzięłam sobie te słowa do serca. Proszę, by św. Józef uczył mnie pracowitości, cierpliwości i pomógł znaleźć dobrą pracę i dobrego męża.

  Do mieszkańców nieba zwracam się tak zwyczajnie, nie tylko za pomocą jakichś litanii. Warto czasem puścić do nich oczko, uśmiechnąć się, zwyczajnie porozmawiać. Takiej prostoty, ufności i dziecięctwa Bożego uczy mnie św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Nie mogę nie wspomnieć także o św. s. Faustynie, w której Dzienniczku znajduję wiele odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Kiedyś straciłam cierpliwość do siebie i powiedziałam: To wszystko bez sensu – te wszystkie moje postanowienia poprawy. I tak ciągle popełniam te same grzechy”. Jakież było moje zdziwienie, kiedy jeszcze tego samego dnia otworzyłam Dzienniczek św. Faustyny, i przeczytałam: „Wieczorem zastanawiałam się nad tym, czemu dziś tak wyjątkowo upadałam, usłyszałam te słowa: Za dużo liczyłaś na siebie, a za mało na Mnie” (Dz. 1087). Odtąd w wielu sytuacjach proszę św. Faustynę o wstawiennictwo. Gdy mnie jakieś słowo poruszy podczas czytania Dzienniczka, od razu proszę ją, bym potrafiła to zrozumieć i wprowadzić w czyn. Warto prosić ją by uczyła nas miłosierdzia i wypraszała je u Boga dla nas i naszych bliskich. Długo bym musiała pisać, by opowiedzieć o moich wszystkich przyjaźniach ze świętymi. Pomagają mi oni w różnych codziennych sytuacjach. I tak: św. Antoni – nigdy mnie nie zawiódł, gdy coś zgubiłam, św. Juda Tadeusz – pomaga mi w sprawach beznadziejnych, św. Tomasz Morus – uczy poczucia humoru, św. Augustyna  proszę żeby opiekował się moimi znajomymi, którzy prowadzą „hulaszcze życie”, bo któż lepiej od niego ich zrozumie. O jego nawrócenie św. Monika modliła się aż 30 lat. Podczas egzaminów, wystąpień publicznych, nawiązywania relacji z innymi ludźmi oraz w wielu innych sytuacjach wspiera mnie bł. Jan Paweł II. Gorąco zachęcam Cię abyś jeszcze dziś znalazł sobie chociaż jednego świętego i się z nim zaprzyjaźnił – aby był on Twoim towarzyszem w życiu doczesnym oraz w przechodzeniu do wieczności.

M.O.

JAKA JEST MOJA WIARA?

  W Roku Wiary ogłoszonym przez Benedykta XVI, rodzi się we mnie refleksja na temat wiary. Jaka była na przestrzeni lat, które przeżyłam i jaka jest obecnie? Co zawdzięczam wierze?

  Urodziłam się w środowisku wiejskim, w rodzinie katolickiej. W moim rodzinnym domu nie było wspólnej modlitwy, rozmowy o Bogu, czytania Pisma św., chociaż miały miejsce praktyki religijne takie jak: odmawianie pacierza, różańca, udział we Mszy świętej niedzielnej, przystępowanie do sakramentu pokuty i Eucharystii, uczestnictwo w rekolekcjach, udział w nabożeństwach majowych, czerwcowych i różańcowych w październiku. To wszystko ułatwiał fakt, że w mojej rodzinnej miejscowości był kościół parafialny.

  Dla mnie Bóg po prostu był, lecz nie postrzegałam Go jako Kogoś bliskiego, do kogo w każdej chwili można się tak po prostu zwrócić. Był Kimś, komu należy się szacunek i cześć, ze względu na to, że to panujący Pan dziejów i ludzkiego życia. Wzywało się też Bożej pomocy w ważnych, trudnych czy niebezpiecznych sytuacjach życiowych.

  W wieku dziecięcym, młodzieńczym i jeszcze długo potem, Bóg był dla mnie przede wszystkim Bogiem Sędzią sprawiedliwym, który za dobro wynagradza, a zło karze. Radykalny zwrot w postrzeganiu Boga, dokonał się dopiero w moim już mocno dojrzałym wieku, kiedy miałam czterdzieści kilka lat.

  Trafiłam do Odnowy w Duchu Świętym, w której przeszłam niejeden cykl rekolekcji. Treści przekazywane w ramach seminarium ukazały mi Boga jakiego dotychczas nie znałam: czułego, bliskiego, łagodnego. Wskazywano, że to miłujący Ojciec, do którego można się przytulić, usiąść Mu na kolanach, mówić o wszystkim i poczuć się prawdziwym Jego dzieckiem. Runął we mnie obraz Boga, który tylko czeka, aby mnie ukarać za najmniejszy nawet grzech i każde potknięcie.

  Rekolekcje eksponowały również mocno działanie Ducha Świętego w nas i zobowiązywały do codziennego pochylania się nad określonym fragmentem Pisma św. Było to spotkanie z mówiącym do mnie tu i teraz Bogiem.

   Spotkałam się też po raz pierwszy z modlitwą spontaniczną, czyli taką prosto z serca. Moją dotychczasową modlitwą było odmawianie wyuczonych tekstów modlitw na pamięć lub odczytywanie z modlitewników. Po powrocie z rekolekcji zaczęłam z większą świadomością uczestniczyć we Mszy świętej, także w dni powszednie.

   Przez Eucharystię pogłębia się wciąż moja więź z Jezusem, którego obrałam za mojego Pana i Zbawiciela. Swoje nawrócenie, bo tak określam ten moment, kiedy poznałam inny obraz Boga, zawdzięczam również Matce Bożej. Czuję się Jej szczególnym dzieckiem, bowiem zostałam ochrzczona w święto Niepokalanego Poczęcia NMP. Dane mi było pielgrzymować do miejsc gdzie się objawiła, do Fatimy, Lourdes, La Salette czy Medjugoria.

   Do pogłębienia mojej wiary w dużej mierze przyczyniła się także posługa bł. Jana Pawła II, jego postawa jako człowieka modlitwy, wielkiej pokory i realnej więzi z Bogiem, to był dla mnie bezsporny dowód na istnienie Boga.

   Czy mam wątpliwości w wierze?

Chciałabym czasami takiego na ludzki rozum wytłumaczenia pewnych kwestii czy zagadnień, ale jeśli w Ewangeliach mówi o czymś Jezus Chrystus lub autorytet Kościoła czy Katechizm podaje coś za prawdę do wierzenia, to przyjmuję ją w całej pełni.

   Chylę czoło w swej ograniczoności przed wielkością i nieskończoną doskonałością Boga. Ufam i uznaję przez wiarę, bo przecież rozumem nie sposób Boga ogarnąć.

   Co zawdzięczam wierze?

Obecnie należę do wspólnoty Domowego Kościoła. Często uczestniczę w rekolekcjach, które ubogacają mnie i przyczyniają się do wzrostu duchowego. Zbliżają mnie do Boga, pomagają zrozumieć samą siebie, umacniają we mnie Boże dziecięctwo i przekonanie, że Bóg mnie kocha i zbawia i że nie potrzebuję na Jego miłość zasługiwać.

   Zdaję sobie sprawę, że nadal jestem grzeszna, dlatego każdego dnia podejmuję walkę z własnymi wadami i grzechami. Staram się żyć tak, aby nikt przeze mnie nie cierpiał. Co miesiąc przystępuję do sakramentu pokuty. Szukam światła w codziennej lekturze i medytacji Słowa Bożego. Staram się rozeznawać wolę Bożą i z pokorą przyjmować trudne doświadczenia losu.

   Zaakceptowałam w swoim życiu walkę duchową, której wcześniej nie rozumiałam i która powodowała we mnie stres. Codzienna Komunia św. daje mi pokój serca, radość życia i chrześcijańską nadzieję, że jestem w rękach Boga, który swoją mocą podtrzymuje mnie we wszystkich utrapieniach.

   Obecnie mam 60 lat i z całą pewnością mogę powiedzieć, że moje życie jest coraz bliżej wieczności. Mam w sercu wdzięczność, że Pan Jezus zaprosił mnie do swojej winnicy, a że uczynił to w przedwieczornej godzinie dnia, poczytuję to sobie za wielką łaskę i mam nadzieję, że przyjmie mnie po tym ziemskim życiu do Siebie. Miłosierdziu Bożemu, zawierzam moją przeszłość i przyszłość.

   Tobie Panie zaufałam, nie zawstydzę się na wieki.

Jadwiga

MATKO BOŻA KOLEMBRODZKA RATUJ!

P. W. nie trafiła do dobrej rodziny po zamążpójściu. Jej mąż, razem z matką i braćmi, byli znani z tego, że niejedno ukradli. Można nawet powiedzieć, że tworzyli szajkę. Młoda żona próbowała męża zmienić. Kiedyś nawet, będąc w zaawansowanej ciąży, wsiadła na wóz i powiedziała, że jeśli mąż nie zrezygnuje z pojechania na kradzież, to ona pojedzie z nimi. Teściowa nie zaakceptowała tak uczciwej synowej. Wciąż powtarzała synowi, że ona nie pasuje do ich rodziny.

Pierwsze dziecko, córka, zmarła po 5 miesiącach życia. Wkrótce synowa po raz drugi spodziewała się dziecka. Co to? Co rok dziecko? Pytała oburzona teściowa. I szukała sposobu na pozbycie się synowej, która urodziła zdrowego chłopca. Teściowa przy dziecku robiła wszystko sama, matkę odsuwała. Może już wtedy przyuczała małego do jej nieobecności. Gdy chłopczyk miał 8 miesięcy w ich domu nieoczekiwanie pojawiła się cyganka, która zapytała gospodarza: Czy chce aby zginęła kura czy żeby zginęła żona. No pewnie, że kura odpowiedział mąż Pani W. Kura od razu padła nieżywa, więc oddano ją cygance. Ale po tej wizycie, w męża jakby wstąpił Zły Duch.

Wieczorem zawołał żonę na dwór, żeby szybko pomogła mu w oborze. Okazało się, że tam nie ma nic do zrobienia. To chodź i koło studni mi coś potrzymasz, bo to przy studni się zepsuło. Tu też się nic nie zepsuło, zauważyła żona, która chciała wracać do domu bo wyszła lekko ubrana, a pora była zimowa. Dokładnie był 12 stycznia 1937 r. Była w pierwszym miesiącu ciąży. Mąż wziął ją na ręce i zaczął przechylać w kierunku studni. Myślała, że on tylko tak żartuje. Niestety nie był to żart.

Została brutalnie wrzucona do tej studni. Wpadła na dno głębokiej, o 12 kręgach studni. Jakimś cudem wypłynęła, ale mąż żelaznym kijem popychał ją w głąb. Wypłynęła drugi raz, ale i tym razem wepchnął ją pod wodę. Gdy wypłynęła trzeci raz, w śmiertelnym lęku walcząc o życie, zaczęła wzywać pomocy Matki Bożej Kolembrodzkiej, do której miała wielkie nabożeństwo. Poczuła, że siedzi na wodzie jakby na ławce. Zaczęła wołać z całych sił: Kto wierzy w Boga, ratujcie! Matko Boża Kolembrodzka, ratuj! Ten krzyk usłyszał sąsiad P. I., który wyszedł tego wieczora po żonę, będącą na prządkach. Słyszał błagalny głos, ale nie wiedział skąd on dochodzi. Miał wrażenie, że gdzieś spod ziemi. W pewnym momencie zobaczył mężczyznę przy studni. Przybiegł tu i usłyszał od sąsiada, żeby pomógł ratować, bo mu żona wpadła do studni. To ty ratuj! Zaczął do niego krzyczeć, bo domyślił się całej prawdy. To ty ją wrzuciłeś! Zaczęli obaj wyciągać kobietę. Udało się ją uratować. Mąż chciał wziąć żonę na ręce i zanieść do domu, ale usłyszał: Zostaw mnie Judaszu! Sąsiad zawiadomił policję. Niedoszły zabójca znalazł się w więzieniu. Pani W. wróciła do swoich rodziców. Urodziła całkiem zdrową córkę. Zamówiła w Sanktuarium Matki Bożej Kolembrodzkiej mszę świętą dziękczynną za uratowanie życia jej i dziecka. Na tej sumie o godz. 12, nie patrząc na nic, całą mszę leżała krzyżem. A jej córka, gdy dorosła, wstąpiła do zakonu.

 

PANI SIĘ NIE MARTWI

Był 5 luty 2016 roku, dzień jak co dzień. Wstaliśmy rano, z planami na najbliższy czas. Nagle rozległ się krzyk Kasi: coś się dzieje z Łukaszem. Brak powietrza, dziwne zachowanie, traci mowę, dostaje dziwnych prężeń. Przyjeżdża karetka, zabiera go do szpitala i tam Łukasz traci przytomność. Zostaje przewieziony na Oddział Intensywnej Terapii. Wszystkie możliwe badania nic nie wykazują: co mu jest. Kolejne badania, tomograf, rezonans i nic. Po czterech dobach zostaje wykonany kolejny rezonans. I usłyszeliśmy przerażający wyrok: „udar pnia mózgu w 75%. Lekarz daje mu 3 dni życia, a jeśli przeżyje, to „będzie roślinką”. Zemdlałam. Wszystko straciło sens.

Wtedy zawierzyliśmy go Bogu i Matce Najświętszej, zamówiliśmy mszę świętą, jedną z wielu, odmawialiśmy różaniec, koronkę do Miłosierdzia Bożego. Wzywaliśmy ze łzami w oczach orędownictwa św. Rity, patronki spraw trudnych i beznadziejnych. Choć modlitwa była całą moją ostoją, to przychodziły różne myśli do głowy: dlaczego on?, młody dwudziestotrzyletni chłopak, zdrowy bez nałogów, przystojny, w czerwcu zaplanował wesele. Dlaczego? W takich chwilach brałam różaniec do ręki, i to trzymało mnie przy życiu. Odmówiłam też nowennę do Przemienienia Pańskiego.

Te dwa tygodnie kiedy Łukasz był nieprzytomny, to były dla mnie najtrudniejsze dni. Nikt nie dawał mu żadnych szans na przeżycie. Konsultacje z neurochirurgami z Warszawy potwierdzały teorię siedleckich lekarzy: ,,Nie przeżyje” Wtedy moja mamusia powiedziała mi o 24- godzinnym różańcu o zdrowie, który odmawialiśmy  przez trzy soboty. Jest to różaniec odmawiany przez 24 godz. od 6 rano w sobotę do 6 rano w niedzielę, co pół godziny, tak aby była ciągłość. Nikogo nie musiałam prosić ludzie sami zgłaszali się do modlitwy serdecznie im za to wsparcie dziękuję. Każda noc była dla mnie niemal bezsenna. Z obrazkiem „Jezu ufam Tobie” w ręku, powtarzałam we łzach: Jezu ufam Tobie od dziecięcych lat. Jezu ufam Tobie choćby zwątpił świat. Strzeż go dobry Jezu jak własności swej. I w opiece czułej życie jego miej.

Dnia 19 lutego, po nabożeństwie drogi krzyżowej, przyjechała do nas znajoma i dała nam telefon do Polki mieszkającej w Anglii, osoby napełnionej Duchem Świętym, która pomogła wielu osobom. Długo się przymierzałam do tego telefonu; bałam się usłyszeć coś złego. Gdy wreszcie się odważyłam, nie mogłam się dodzwonić, aż za którymś razem się dodzwoniłam. Pani Małgorzata, bo tak miała na imię, wiedziała że dzwonię w sprawie syna po udarze, ale nie wiedziała, że on jest w tak młodym wieku. Długo rozmawiałyśmy. Ta rozmowa bardzo podniosła mnie na duchu. P. Małgorzata poradziła, abyśmy obrazek Jezu ufam Tobie podłożyli pod głowę syna, i odmawiali koronkę do Miłosierdzia Bożego codziennie o 15.00 i o 21.00, a także pomodlili się koronką przy łóżku chorego. Powiedziała też: Zamówcie Mszę świętą, ale nie o zdrowie, tylko dziękczynną za dar życia. I bym poleciła go w wieczornej modlitwie drogi krzyżowej. Następnie powiedziała mi słowa, które zapamiętam do końca życia: ,,Pani się nie martwi”.

Gdy zajechaliśmy w sobotę do szpitala, podłożyliśmy ten obrazek pod głowę syna. Po jakimś czasie stała się rzecz niesamowita. Łukasz zaczął reagować na nasze głosy, a na prawej nodze pojawiły się krople potu, które po wytarciu pojawiały się na nowo.

Zaczął też poruszać palcami  prawej nogi. I tak z dnia na dzień pomalutku wracały funkcje życiowe. Oczy jego kierowały się za głosem. To był prawdziwy cud. Nikt nie dawał mu szans, a on rozumiał co do niego mówimy, słyszał i patrzył. Zaczęłam wierzyć w moc modlitwy. Z każdym dniem Łukasz stawał się coraz silniejszy. Choć nieraz mówił: Mamo ja stąd chyba nie wyjdę. Zawsze, patrząc mu w oczy, odpowiadałam: ,,Synu dasz radę, wyjdziesz z tego. Nieraz cisnęła mi się łza do oczu, bo sama nie wiedziałam. Podczas tej choroby syn musiał uczyć się na nowo jak małe dziecko: oddychać, połykać, mówić. Gdy mógł już mówić powiedział, że pierwszą myślą po przebudzeniu było zdanie: ,I choćbym krążył ciemną doliną zła się nie ulęknę ,bo Tyś jest ze mną”. Pan Bóg kolejny raz  pokazał mu, że jest obecny w tym trudnym doświadczeniu.

Długie tygodnie na oddziale Intensywnej Terapii były ciężkie. Łukasz nie mógł zamykać oczu,  bo jak zamknął, to widział śmierć i siebie w trumnie. Opowiadał, że wtedy bał się być sam i czekał aż przyjdziemy. Podczas tak długiego pobytu w szpitalu (72 dni) spotkał życzliwych mu ludzi, między innymi Izabelkę, która poświęcała mu dużo czasu i miał w niej przyjaciela.

I choć Łukasz z każdym dniem czuł się lepiej nigdy nie zapominaliśmy o modlitwie. Myślę, że bez modlitwy nie dalibyśmy rady. Zawsze, gdy była Msza św. w naszej parafii koleżanka zapalała świeczkę przy figurce św. Rity, a siostra Agata pamiętała o Łukaszu polecając go w modlitwie w Katolickim Radiu Podlasie. Modliło się wiele innych osób i było to nam bardzo pomocne. Łukasz jest silnym mężczyzną. Miał wspaniały cel, czekała na niego narzeczona, która nie zlękła się, a  przecież on mógł być kaleką, nikt nie wiedział, co będzie dalej. Była z nim każdego dnia i myślami każdej nocy. Pokazała, czym jest prawdziwa miłość.

Rehabilitacja rozpoczęła się już 3 marca. Trafiliśmy na wspaniałych rehabilitantów. Paweł, niewiele starszy od Łukasza poświęcał swój wolny czas, aby go uczyć stawiać pierwsze kroki. Wiedział, że Łukasz ma zaplanowany w czerwcu ślub, więc priorytetem było, aby mógł stanąć na ślubnym kobiercu na własnych nogach. Zabierał go na przejażdżki, na zakupy,  jeździli obaj na sushi.  Chciał, aby Łukasz był między ludźmi, to było częścią terapii. Poświęcał mu dużo czasu. I pani Ewa, ze wspaniałą terapią Bowena. Technika Bowena to jedyna w swoim rodzaju forma neuro-mięśniowego przeprogramowania. Zabieg składa się z delikatnych, specyficznych ruchów wykonywanych palcami przez terapeutę na ciele pacjenta: na mięśniach i na tkance łącznej. Ruchy te przywracają równowagę w organizmie, gdyż odtwarzają pamięć komórkową z najlepszego i najbardziej zrównoważonego stanu. W czasie sesji stosowane są przerwy dające organizmowi niezbędny czas na reakcję i uruchomienie procesu leczenia. Pamiętam jak przyszła do niego pierwszy raz, ucisnęła go pod stopami uśmiechnęła się i powiedziała : ,,Jest dobrze”.

To wspaniali ludzie cieszę się że Łukasz trafił właśnie na nich, jestem im bardzo wdzięczna i dziękuję za wszystko. Czeka go jeszcze dużo pracy, ale co to jest w porównaniu z daną mu drugą szansą…

Ślub odbył się w czerwcu, tak jak Łukasz zaplanował. Był pierwszy taniec na własnych nogach. Dziś, prawie rok po chorobie Łukasz chodzi, mówi, ma w pełni sprawny umysł. Wymaga jeszcze rehabilitacji, bo lewa strona nie jest jeszcze w pełni sprawna, ale otaczają go wspaniali ludzie.

Opowiadając tę historię chciałam pokazać jak ważna jest modlitwa, i co można osiągnąć przez modlitwę. To był trudny rok, zwłaszcza dla Łuksza, ale myślę Pan Bóg doświadczył nas, aby pokazać siłę modlitwy. Przez to zbliżyliśmy się bardziej do siebie i staliśmy się mocniejsi w wierze. Dla nas to był cud, bo medycyna rozkładała ręce.

Wszystkim którzy byli przy nas w tych trudnych chwilach, podtrzymywali na duchu, a zwłaszcza wspierali nas modlitwą, gorąco dziękujemy.

Dorota

Moje spotkanie ze św. Janem Pawłem II

W dniu 29 lutego 1984 r. miałam jedyne spotkanie z Ojcem Świętym, ale za to dwukrotne tego samego dnia. Trafiłam do Rzymu, do szpitala, z powodu chorej wątroby. Pobyt wiązał się z leczeniem, ale też mogłam wziąć udział w audiencji u papieża w sektorze dla chorych. Ojciec Święty Jan Paweł II odprawiał  Mszę św. w  prywatnej kaplicy na Watykanie o godz. 7.00. Cisza była taka, że słyszało się bicie serca. Była grupa pielgrzymkowa z Polski, do której i ja dołączyłam.

Po Mszy św. robiliśmy zdjęcia z Papieżem. Pewna siostra zakonna pracująca w Rzymie, której nie znałam wcześniej, obdarowała mnie taką pamiątkową fotografią. Organizatorzy mojego pobytu w Rzymie  na ten dzień  zaplanowali jeszcze udział w Audiencji środowej w auli Pawła VI. Chorzy na wózkach  udawali się wraz z opiekunami, aby zająć miejsce. Przybył  Ojciec Święty i po rozpoczęciu spotkania podszedł do sektora chorych. Tutaj, przy każdym zatrzymał się, słuchał, błogosławił. Podszedł także do mnie, drżącej ze wzruszenia. Powiedziałam, że przyjechałam z Gdańska. Papież ożywił się; - z Gdańska? Powtórzył. Słuchał mnie uważnie, gdy mówiłam, a potem odpowiedział: będziemy się modlić. Jedna chwila, jeden uścisk, gest błogosławieństwa i wspaniała pamiątka. A po latach, świadomość, że dotknął moich rąk -  ŚWIĘTY. Trzymał moje ręce, gdy mówiłam, uważnie pochylony.

Niedługo, po ok. 2 miesiącach od tego spotkania wróciłam do kraju. Powróciłam do pracy, ale czegoś głębszego zaczęłam szukać. Ponieważ wcześniej były takie myśli, marzenia, a nawet odwiedzenie pewnego miejsca, gdzie wydawało mi się, że to jest to.

Jednak trafiła do mnie informacja, ulotka, nie wiem jakim  cudem, że w Siedlcach jest taka wspólnota, która będzie dla mnie odpowiednia, gdyż z rodzinnych powodów musiałam kontynuować pracę zawodową. Przeczytałam, że przywileje duchowe są takie same jak… w życiu wspólnym. Nazwano takie siostry - afiliowane.

Gdy pisałam prośbę o przyjęcie, był akurat 13 października 1984 r. Gdy przyszła odpowiedź, zwrócono uwagę na mój list z 13.10.84 r. Wszystko stało się jasne, wiedziałam, że nie ja to wymyśliłam. Potem był przyjazd 1, 2, kolejny. Śp. o. Leon Walaszek korespondował. Wyjątkowy kapłan.  Po przygotowaniu, moje pierwsze śluby przyjął ks. bp Jan Mazur, a wieczyste w 1990 r. -  Ojciec Dyrektor ks. L. Walaszek. Przyjęłam imię św. Bernadetty. Jestem przekonana co do pokierowania moją drogą życia przez św. Jana Pawła II i Matkę Bożą Fatimską.

A w Lisieux byłam u św. Tereski od Dzieciątka Jezus. Więc wszystko się zamyka, bo ta Święta jest Patronką Zgromadzenia.

Grażyna   

Święta

Niedziela, XXVIII Tydzień zwykły
Rok B, II
Dwudziesta Ósma Niedziela zwykła

Galeria

Wyszukiwanie